Kim byłby Bob Dylan, gdyby zamiast barda kontrkultury zaczął karierę popularnego wokalisty grającego i śpiewającego rockową tandetę? Zapewne kimś takim, jak Al Pacino w wakacyjnej komedii obyczajowej „Idol” o bajecznie bogatym księciu estradowego kiczu, rozpoczynającego światowe tournée z zestawem żelaznych przebojów nuconych przez małolatów oraz zakochane w nim gospodynie domowe i babcie. Miarą artystycznego upadku piosenkarza jest wykonywana przez niego koszmarna, wpadająca w ucho piosenka „Oh Baby Doll”. Słuchając jej, ma się ochotę spalić ze wstydu albo natychmiast wyłączyć dźwięk. W roli wypalonego rutyniarza Pacino przerysowuje jego narcystyczne, mechanicznie powtarzane showmańskie grepsy, od czego robi się niedobrze. Cała zabawa polega jednak na obserwacji „duchowego przebudzenia” podstarzałego hedonisty, kobieciarza, alkoholika i narkomana, który nagle za sprawą pamiątkowego listu, ofiarowanego mu na urodziny przez producenta, postanawia wrócić do korzeni. List, którego nigdy na oczy wcześniej nie widział, pełen pochwał i wiary w początkującego wykonawcę, napisał do niego niegdyś John Lennon.
Filmów o nawróconych grzesznikach uświadamiających sobie, że życie to wartości rodzinne i ciepła woda w kranie, już kilka powstało. Ten zrealizowany przez scenarzystę Dana Fogelmana („Last Vegas”, „Mama i ja”) głębszych ambicji nie zdradza. Rozgrywa się wedle sztancy familijnego wyciskacza łez. Zdrady nie ranią, starość może być pogodna, na prawdziwą miłość nigdy nie jest za późno, talent nigdy nie ginie, nawet śmiertelną chorobę da się pokonać (oczywiście nie w pojedynkę, tylko razem z bliskimi). Ale najważniejszym przesłaniem tej hollywoodzkiej bajki jest niezachwiana wiara w uzdrawiającą moc pieniądza. Fortunę należy rozdać, lecz bez pieniędzy szczęścia osiągnąć się nie da.
Idol, reż. Dan Fogelman, prod. USA, 105 min