Kim byłby Bob Dylan, gdyby zamiast barda kontrkultury zaczął karierę popularnego wokalisty grającego i śpiewającego rockową tandetę? Zapewne kimś takim, jak Al Pacino w wakacyjnej komedii obyczajowej „Idol” o bajecznie bogatym księciu estradowego kiczu, rozpoczynającego światowe tournée z zestawem żelaznych przebojów nuconych przez małolatów oraz zakochane w nim gospodynie domowe i babcie. Miarą artystycznego upadku piosenkarza jest wykonywana przez niego koszmarna, wpadająca w ucho piosenka „Oh Baby Doll”. Słuchając jej, ma się ochotę spalić ze wstydu albo natychmiast wyłączyć dźwięk. W roli wypalonego rutyniarza Pacino przerysowuje jego narcystyczne, mechanicznie powtarzane showmańskie grepsy, od czego robi się niedobrze. Cała zabawa polega jednak na obserwacji „duchowego przebudzenia” podstarzałego hedonisty, kobieciarza, alkoholika i narkomana, który nagle za sprawą pamiątkowego listu, ofiarowanego mu na urodziny przez producenta, postanawia wrócić do korzeni. List, którego nigdy na oczy wcześniej nie widział, pełen pochwał i wiary w początkującego wykonawcę, napisał do niego niegdyś John Lennon.
Idol, reż. Dan Fogelman, prod. USA, 105 min