Werner Herzog ma tu zadbać o poprawienie samopoczucia lekko starzejącej się gwiazdy marzącej, by wiecznie grać niepokorne nastolatki. Ale w tej roli – hollywoodzkiego najemnika – reżyser niespecjalnie się sprawdza. Nicole Kidman (49 lat) z idealnie naciągniętą twarzą wygląda w „Królowej pustyni” nawet ponętniej niż księżna Grace Kelly.
Niestety, wiarygodności nie zyskuje. Kidman wciela się w brytyjską arystokratkę Gertrudę Bell, romantycznie usposobioną poszukiwaczkę przygód. Przeżywszy nieszczęśliwą miłość, rzuca się w wir wschodnich podróży, odkrywając „wolność, godność i poezję życia” koczujących na pustyni Beduinów. Marokańskie plenery udają Kair oraz okolice Syrii i Arabii. Kamera wychwytuje pocztówkową egzotykę niczym w sandałowym kinie sprzed pół wieku.
Największym atutem widowiska Herzoga jest jednak odkurzenie zasług wspomnianej Gertrudy Bell, mało znanej postaci historycznej, która – podobnie jak kapitan T.E. Lawrence, autor „Siedmiu filarów mądrości” – odegrała ważną rolę w wyznaczaniu sztucznych granic na gruzach imperium osmańskiego. W filmie wspomina się o nieszczęsnym pakcie Sykesa-Picota, czyli tajnym porozumieniu pomiędzy rządami Wielkiej Brytanii i Francji z 16 maja 1916 r. na temat podziału Bliskiego Wschodu na strefy wpływów z udziałem Churchilla, ale to zaledwie pretekst do przypomnienia miłosnych peregrynacji Bell, których ostatnim przystankiem okazała się polityka.
Na niekorzyść filmu i głównej bohaterki przemawia cały współczesny kontekst wojen etnicznych w tym regionie, m.in. właśnie z powodu niesprawiedliwie ustanowionych po pierwszej wojnie światowej granic państw.
Królowa pustyni, reż. Werner Herzog, prod. USA, Maroko, 128 min