Oficjalnie „High-Rise” chce uchodzić za ekranizację „Wieżowca” J.G. Ballarda, dystopijnej powieści ukazującej skutki rebelii społecznej. Nie należy jednak przywiązywać do tego szczególnej wagi. Czytelny motyw luksusowego drapacza chmur na przedmieściach Londynu jako symbolu nierówności oraz kastowych podziałów (najbogatsi z najwyższych pięter decydują o wszystkim) został wprawdzie zachowany, ale już cała reszta – łącznie z zagmatwaną linią fabularną oraz kampową stylizacją na lata 70. XX w. – stanowi autorski wkład reżysera Bena Wheatleya, najwyraźniej zafascynowanego pragnieniem stworzenia nowej, jeszcze bardziej anarchistycznej wersji „Mechanicznej pomarańczy”. Utrzymana w konwencji science fiction powieść Ballarda (1975 r.) miała swoją wewnętrzną logikę, przejrzystą strukturę dramaturgiczną, jasno określonych protagonistów i w bezpośredni sposób odnosiła się nie tylko do hipisowskiego buntu, ale i do wojennych przeżyć pisarza z pobytu w obozie dla internowanych w Szanghaju, gdzie na własnej skórze odczuł skutki różnic klasowych.
W „High-Rise” nie czuje się żadnego autentyzmu. To raczej pastisz z elementami satyry, wymierzony w zmanierowane, puste społeczeństwo, staczające się w otchłań rozpusty, degeneracji i orgii konsumpcji. Mało wyszukany, pozbawiony głębszej psychologii, irytująco nieinteligentny. Aż przykro patrzeć, jak zmarnowano talent Jeremy’ego Ironsa w roli zepsutego, kapryśnego celebryty impotenta. Nie błyszczy również Tom Hiddleston jako próbujący się dostosować do nadciągającej apokalipsy doktor. Przed kompletną klapą ratuje „High-Rise” ciekawa ścieżka dźwiękowa Clinta Mansella (stałego współpracownika Darrena Aronofsky’ego) oraz świetny cover „SOS” Abby w wykonaniu Portishead.
High-Rise, reż. Ben Wheatley, prod. Wielka Brytania, 111 min