To jeden z najbardziej poruszających filmów roku, z którego wychodzi się, płacząc bez względu na płeć i różnice wiekowe. A przy tym „Lion. Droga do domu” nie jest łzawym melodramatem tonącym w tanich, sentymentalnych chwytach, tylko delikatną, mądrą przypowieścią zrealizowaną przez Gartha Davisa, niesłychanie uwrażliwionego, debiutującego na dużym ekranie reżysera, współpracującego wcześniej z Jane Campion (razem nakręcili serial „Tajemnice Laketop”). Porównania ze „Slumdogiem. Milionerem z ulicy” wydają się nieuniknione, choćby z powodu podobnego bohatera – 5-letniego chłopca żyjącego w skrajnej nędzy w środkowych Indiach, rozdzielonego przypadkowo z rodziną, który po 25 latach decyduje się odszukać bliskich. Ale to jednak inna bajka, wcale nie taka radosna, choć na swój sposób naładowana pozytywnymi emocjami. Film opowiedziany z punktu widzenia wrażliwości małego bohatera, niewinnego dziecka oddanego do adopcji małżeństwu mieszkającemu w dalekiej Tasmanii w Australii, stawia pytania, które dotyczą nie tylko zmiany środowiska, stylu wychowania, dojrzałości, wyobcowania i izolacji. Kapitalnie zagrany (słowa uznania należą się przede wszystkim małoletniemu Sunny Pawarowi), pięknie sfotografowany, mistrzowsko wyreżyserowany. Po triumfalnym przyjęciu na Camerimage (główny laur) szanse na oscarowe nominacje rosną.
Lion. Droga do domu, reż. Garth Davis, prod. Australia, USA, Wielka Brytania, 122 min