Albo fatum skazującego ludzi na samotność, przegraną i wieczne powtarzanie głupich błędów. Casey Affleck gra tu unikającego wzroku oraz towarzystwa dozorcę, mieszkającego w suterenie w skutej lodem dzielnicy Bostonu. W nocy pije i rozładowuje agresję w przypadkowych bójkach. W dzień zajmuje się naprawą zepsutych instalacji, przepycha zatkane rury w toaletach i za nic nie daje się sprowokować. Wyjaśnienie jego zagadkowego zachowania zajmuje autorom filmu blisko godzinę. Z retrospekcji, które początkowo trudno odróżnić od akcji rozgrywającej się w czasie teraźniejszym, wynika, że przyczyną zablokowania (bólu) jest śmierć starszego brata bohatera oraz wcześniejsza rodzinna tragedia, za którą ponosi on odpowiedzialność. Kenneth Lonergan: aktor, scenarzysta („Gangi Nowego Jorku”, „Depresja gangstera”) oraz reżyser „Manchester by the Sea” prowadzi konsekwentnie taką wahadłową narrację nie dlatego, żeby dodatkowo skomplikować fabułę. Wychodzi z założenia – jak podpowiada recenzent „The New Yorkera” – że ludzka psychika sama w sobie jest na tyle zagadkowa i trudna do rozszyfrowania, iż nie należy specjalnie jej wygładzać. I to mu się udaje m.in. dzięki równoważeniu tematu godzenia się ze śmiercią elementami rodem z farsy.
Druga połowa filmu poświęcona jest bowiem odbudowywaniu relacji z niepokornym, także nieradzącym sobie z emocjami 16-letnim synem nieżyjącego brata (Lucas Hedges). Mimo światełka w tunelu nadziei tu jednak jak na lekarstwo. Lonergan nie pozostawia złudzeń, że życie rodzinne to coś w rodzaju krwawej linii frontowej z coraz głębiej raniącymi się ludźmi, którzy nie potrafią dojść do siebie nawet po odbytej kuracji. Najlepiej chyba obrazuje to scena spotkania na ulicy rozwiedzionych małżonków. Płacząc, przyznają się do błędów, wyznają sobie miłość i znikają.
Manchester by the Sea, reż. Kenneth Lonergane, prod. USA, 135 min