Szołbiz, jaki jest, każdy wie. Dramat muzyczny „DJ” rewelacji nie odkrywa. Raczej żeruje na stereotypowych wyobrażeniach o sławie i robieniu kariery po trupach. Oprócz tego wyważa otwarte drzwi, pokazując, że z oryginalnym brzmieniem, zwłaszcza w kręgach twórców muzyki klubowej i elektronicznej, bywa słabo. Gładka, elegancka forma tego debiutanckiego dziełka, pod pozorem diabolicznej historii o przesadnie ambitnej, lecz niepewnej swego talentu Polce, przebojem rozpychającej się w środowisku brytyjskich didżejów zabawiających się na Ibizie (Maja Hirsch), kusi, mami, coś zapowiada. Gdy jednak trzeba przyhamować teledyskowe tempo, ściszyć dźwięk i zastąpić kolorowe obrazki nienaskórkową psychologiczną rozgrywką, sypią się mądrości rodem z opery mydlanej albo pojawiają się deus ex machina mające podnosić temperaturę nieuzasadnione wybuchy złości. Szkoda, że młody reżyser Alek Kort nie znalazł oparcia w solidnie skonstruowanym scenariuszu, a może po prostu zabrakło mu doświadczenia w sensownym poprowadzeniu aktorów, którzy – jak Daniel Olbrychski niefortunnie obsadzony w roli cierpiącego na demencję dyrygenta – nie bardzo wiedzą, co i dlaczego tu grają.
DJ, reż. Alek Kort, prod. Polska, Wielka Brytania, 96 min