Jeleń i łania w leśnej zimowej scenerii patrzą sobie głęboko w oczy, ocierają się nosami, pochylają łby niczym w leniwym tańcu godowym, aby nieufnie od siebie odskoczyć. Ten obraz powraca w poetycko-metaforycznym filmie Ildikó Enyedi wielokrotnie jako wyobrażenie nierealnej przestrzeni, w której spotyka się para głównych bohaterów: kontrolerka jakości i dyrektor do spraw ekonomicznych. Oboje są inni, wrażliwsi, wstydliwie ukrywają swoje drobne fizyczne upośledzenia. Ona cierpi na rzadką odmianę choroby autystycznej, źle znosi dotyk i bliskość drugiego człowieka. On ma sparaliżowaną lewą rękę. Pracują w nowoczesnej rzeźni przemysłowej, a specjaliści od wykrawania mięsa w przerwach na papierosa i posiłek bez oporów w kółko gadają o seksie.
„Dusza i ciało” zbudowana jest na takich kontrastach. Nie jest to krwawa, naturalistyczna historia z ekologicznym podtekstem, tylko – w co trudno uwierzyć – delikatny melodramat o przełamywaniu psychofizycznych barier. Autorka głośnego „Mojego wieku XX”, która po 16 latach milczenia ponownie stanęła za kamerą, opowiedziała tę osobliwą historię miłosną lekko. Gdyż „mniej znaczy lepiej”. O miłości szukającej schronienia przed okrucieństwem. A także o – jakkolwiek pretensjonalnie to zabrzmi – zanurzeniu w podświadomość.
Zwierzęta żyjące na wolności pełnią tu kluczową rolę. Pojawiają się w snach. Magicznych – jak u Lyncha – bo śnionych jednocześnie przez zakochanych jako emanacje ich głęboko skrywanych emocji, a zarazem wyrzuty sumienia. Bardzo oryginalna, snuta w wolnym tempie przypowieść o strachu nadwrażliwych ludzi, poruszających się jakby w dwóch całkowicie sprzecznych wymiarach, cielesnym i duchowym, bezskutecznie próbując je jakoś ze sobą dopasować, nie przypadnie do gustu każdemu. Za to doceniło ją w ubiegłym roku berlińskie jury, przyznając filmowi zwycięski laur.
Dusza i ciało (Testről és Lélekről), reż. Ildikó Enyedi, prod. Węgry, 114 min