Czarna siła
Recenzja filmu: „Czarne bractwo. BlacKkKlansman (BlacKkKlansman)”, reż. Spike Lee
Policyjna saga Spike’a Lee o pierwszym czarnoskórym gliniarzu w Colorado Springs ma posmak parodii, czy wręcz satyry społecznej, na rasistowską Amerykę. Od wystylizowanej czołówki, odwołującej się do mody obowiązującej w kinie kilka dekad temu, przez prowadzoną pół żartem, pół serio akcję, kojarzącą się z gatunkiem blaxploitation, aż po mocno przerysowane postaci, szczególnie Bad Guys: głupców, pijaków i prymitywów z Ku Klux Klanu – wszystko w tym filmie sprawia wrażenie totalnej zgrywy, podszytej bujną wyobraźnią reżysera. Tymczasem rzecz jest jak najbardziej autentyczna. Groteskowa historia, opisana we wspomnieniowej książce przez Rona Stallwortha, wydarzyła się w roku 1973 i – co budzi zdumienie – znalazła swoją tragiczną kontynuację w Ameryce rządzonej przez Trumpa.
Syn hollywoodzkiego gwiazdora Denzela Washingtona John David z wrodzonym wdziękiem wciela się w inteligentnego, ambitnego funkcjonariusza, który z nudów, a trochę z powodu urażonej dumy i złości, by odreagować upokarzające traktowanie przez kolegę rasistę, wszczyna dochodzenie przeciwko prawicowym radykałom. Dzwoni do lokalnego oddziału Ku Klux Klanu, przedstawiając się jako gorący zwolennik supremacji białych, ale popełnia błąd.
Czarne bractwo. BlacKkKlansman (BlacKkKlansman), reż. Spike Lee, prod. USA, 128 min