Trudno nie docenić wielkich ambicji przyświecających twórcom osadzonego we wczesnym średniowieczu kostiumowego widowiska „Krew Boga”. Pod względem rozmachu inscenizacyjnego, ale też horyzontów intelektualnych te ambicje mierzyć się mogą chyba tylko z zuchwałością Andrzeja Żuławskiego, który w niedokończonej epopei „Na srebrnym globie” stawiał równie prowokujące i uniwersalne pytania o sens chrześcijańskiego mitu, wiarę w nadnaturalne moce, autentyczność boskiego objawienia i ewolucję rozmaitych form ludzkiej duchowości.
Fikcyjne wydarzenia przywołane w filmie Bartosza Konopki – pojedynek religijno-ideowy dwóch misjonarzy reprezentujących odmienne metody „cywilizowania” plemion staropruskich zamieszkujących tereny kolonizowanej Jaćwieży – opisują blaski i cienie wczesnego okresu ery nowożytnej. Chrześcijanie poczuli, że są panami świata. Misjonarstwo w praktyce oznaczało czystki etniczne. Niektórym poganom nowoczesność dawała nowe szanse rozwoju, przynosiła wyzwolenie bądź kusiła nowymi możliwościami, ale dla większości oznaczała przymus zniewolenia i zagładę. Grany przez Krzysztofa Pieczyńskiego ortodoksyjny kaznodzieja chce na trupach nawracanego siłą ludu wznieść kościół z kamienia i drewna ku chwale suwerena. Jego adwersarz (Karol Bernacki), w którym z łatwością rozpoznamy figurę Chrystusa, reprezentuje „miękkie” skrzydło. Nie przemocą, tylko miłosierdziem i miłością próbuje nawracać i budować Kościół międzyludzki. Filmowi Konopki nie brakuje odwagi krytycznego spojrzenia na wewnętrzny spór „rycerzy wiary” rujnujący zachodnie chrześcijaństwo. Pod względem wizualnym to również godne pochwał osiągnięcie. W wywiadach reżyser chętnie się przyznaje do inspiracji archetypowo-symbolicznym kinem Scorsesego czy Refna („Valhalla”) wzmacniających uniwersalizm wizji.