Florence Pugh ma twarz w kształcie serca. Do tego na zbliżeniach, realizowanych w „Midsommar” przez pochodzącego z Polski operatora Pawła Pogorzelskiego, jej zielone oczy i różowe usta płynnie przechodzą od jednej skrajnej emocji do drugiej. Kariera tej zdolnej aktorki toczy się świetnie („Lady M.”, „Na ringu z rodziną” i będące teraz w postprodukcji „Małe kobietki” Grety Gerwig), dlatego szkoda, że kolejny po udanym „Dziedzictwie” horror Ariego Astera nie tworzy dla niej jakiejś naprawdę wciągającej narracji. Pomysł reżyser miał niezły: implozję związku (amerykańską parę przed rozstaniem grają Florence Pugh i Jack Reynor) chciał nałożyć na wydarzenia lokalnego święta obchodzonego raz na 90 lat w północnej Szwecji, w niegasnącym słońcu subpolarnego lata. Problem jest jednak z budowaniem w scenariuszu spójnej symboliki i wiarygodnych połączeń między intymnym dramatem a odkryciami tej podróży. Dialogi brzmią sztucznie, podobnie jak nienaturalne wydają się reakcje bohaterów na ponure odkrycia związane z tajemniczym świętem – bo nikogo tu nawet specjalnie nie niepokoi gwałtownie spadająca liczba żyjących kolegów i koleżanek.
Aster zrezygnował z elementów magicznych, grozę opiera na obcości i niezrozumiałości tradycji ludowych. I na tym, co się dzieje, gdy przestrzega się tych tradycji z ekstremalną sumiennością. Można się więc zainteresować tym, skąd pochodzą i jakie znaczenie mają etnograficzne pomysły scenariusza. Sama odkryłam tylko nieznaczące dla akcji nawiązanie do brutalnej, bo związanej z łamaniem żeber, tortury wikingów (opłacało się słuchać skandynawskiego black metalu). Ale podobnych szczegółów – dla węższej publiczności – znajdzie się więcej. Astera chwali Jordan Peele, mający rękę do horrorów reżyser, którego drugi film „To my” był równie przegadany co „Midsommar”. Klątwa większego budżetu znowu zebrała swoje żniwo.
Midsommar. W biały dzień (Midsommar), reż. Ari Aster, prod. USA 2019, 140 min