Piłkarzy często porównuje się do bogów. Wystarczy spojrzeć na konotujące religijne skojarzenia murale, które powstają tam, gdzie grają największe gwiazdy tej dyscypliny sportu, z Leo Messim na czele. Ale żaden chyba nie został otoczony aż takim kultem. W 1984 r. Maradona wjechał do Neapolu niczym mesjasz na osiołku. Całe miasto – może i bez gałązek palmowych w dłoniach, ale z nadzieją na nowe otwarcie – wyszło, by go powitać.
Gdy jakiś czas później Diego poprowadził SSC Napoli do pierwszego w historii mistrzostwa kraju, został obwołany zbawicielem, a jego podobizny – obowiązkowo upiększone aureolą – zaczęły zdobić ściany większości domów, dzieląc miejsce z wizerunkami Najświętszej Panienki. Neapolitańczycy, uchodzący za pariasów Włoch, dostąpili tak długo oczekiwanego oczyszczenia, stając się nowym narodem wybranym. „Nawet nie wiecie, co straciliście” – napisał ktoś na murze lokalnego cmentarza, współczując zmarłym, którzy nie mogli uczestniczyć w tym ocaleniu.
Czytaj także: Genialny Diego, zły Maradona
Jak jednak wiadomo, euforia na taką skalę nie mogła trwać w nieskończoność. Kiedy podczas mundialu na Półwyspie Apenińskim legendarny gracz z dziesiątką na plecach nieroztropnie i aż nazbyt pewnie stwierdził, że mieszkańcy Neapolu będą kibicować nie Italii, a Argentynie, nawet najwierniejsi fani krzyczeli, by go ukrzyżować.
Nie trzeba interesować się piłką nożną ani tym bardziej Maradoną, by zaangażować się w historię opowiadaną przez Asifa Kapadię. Sztuka przyciągania uwagi widza – choćby i laika – udała mu się już przy okazji dwóch poprzednich, wielokrotnie nagradzanych dokumentach: „Senny” (2010) i „Amy” (2016).
„Diego” (2019), skrzętnie skomponowany ze zdjęć archiwalnych, głównie telewizyjnych, dostarcza tego, co najważniejsze, czyli emocji i informacji. Zwiastuje to już znakomita sekwencja otwierająca film, w której samochód z Maradoną w środku w rytm syntetycznego disco przemierza ulice Neapolu, by dotrzeć na wypełniony stadion San Paolo.
Rekordowy wówczas transfer stał się ciałem – boski Diego opuścił Barcelonę, by grać dla podrzędnego klubu z siedzibą u podnóża Wezuwiusza, ani trochę nieliczącego się na piłkarskiej mapie Europy. Wszystko po to, by po dwóch latach zająć należne miejsce w panteonie. Dowodem znakomicie zrealizowana, pełna suspensu (!) część poświęcona słynnemu ćwierćfinałowi mistrzostw świata w Meksyku, w którym reprezentacja Argentyny pokonała Anglię. Bramki strzelone wówczas przez Diego – pierwsza ręką, a potem druga, ta wspaniała, wciąż otwierająca rankingi najpiękniejszych goli – nie tylko gwarantowały zwycięstwo, ale odcisnęły piętno na historii kraju, jednocząc obywateli. Odczytywano je bowiem jako odwet za Falklandy i prztyczek w nos Margaret Thatcher. Odrobina szczęścia, całe pokłady geniuszu – komentowała prasa śledząca poczynania zawodnika.
Kapadia buduję tę doskonałą opowieść na wewnętrznym konflikcie, co czyni z argentyńskiego piłkarza bohatera z krwi i kości – człowieka o rozdartej duszy i osobowości, postać na wskroś ambiwalentną, zakładającą odpowiednią maskę w zależności od sytuacji. Polski tytuł, w którym brak nazwiska, spłyca nieco ten przekaz, bo chodzi nie tylko o Diego, skromnego chłopaka ze slumsów w Buenos Aires, który swoją beztroską grą dawał radość milionom kibiców, ale także o Maradonę, jego alter ego, nałogowca bratającego się z najgroźniejszymi mafiosami. Skrajna bieda miesza się tu z trudnym do wyobrażenia bogactwem, święci spotykają się z grzesznikami, a piłkarska murawa staje się areną zbrodni. I szkoda tylko, że im bliżej wielkiego finału, tym emocje coraz mniejsze.
Diego (Diego Maradona), reż. Asif Kapadia, prod. Wielka Brytania 2019, 130 min