To pierwsze tak otwarcie autobiograficzne widowisko hiszpańskiego reżysera. Szczere do bólu, lecz nieprzesadnie ekshibicjonistyczne rozliczenie z trudnym dzieciństwem, przemianami obyczajowymi w Hiszpanii, dawnymi kochankami i delikatnie dającą o sobie znać twórczą niemocą. Rzecz o smutnej duszy artysty czerpiącego siłę z własnych ograniczeń. 70-letni reżyser inaczej niż zwykle kreśli swój wizerunek intymnego skandalisty, nasyca go nostalgią, wygładza i idealizuje. Motywem przewodnim czyni uciekający czas. Almodóvar staje się tu kimś w rodzaju współczesnego Prousta, Bergmana czy Felliniego z „8 i pół” – klasyka tworzącego na oczach zakochanych w nim widzów mitologię własnej podróży w poszukiwaniu nieustannie przywoływanej i rozpamiętywanej przeszłości. Lustrem, w którym się przegląda, są pożądanie i tęsknota. Ta konkretna – do dawnych miłości, rodzinnych stron, zwłaszcza do matki (pięknie zagrała ją Penélope Cruz). I ta metafizyczna – do przeżywanych obrazów, lektur, twórczości.
Jednocześnie „Ból i blask” sprawia wrażenie chyba najbardziej klarownego dzieła Almodóvara. Zachowuje charakterystyczną dla niego nielinearną dramaturgię intymnej spowiedzi nieustannie zakotwiczonej w cudzej narracji. Dygresje nie burzą jednak wyjątkowej przejrzystości filmu skupionego na egzorcyzmowaniu niewinnych grzechów twórcy, granego z dużym wyczuciem i powściągliwością przez Antonio Banderasa. Wszystko kręci się tu wokół cierpienia rozpamiętującego minione chwile, siejącego niegdyś ferment, niepokornego artysty niepotrafiącego uporać się z fizycznym bólem i mnóstwem dolegliwości. Almodóvar podarował nam wszystkim nie tylko wspaniały przewodnik po sobie i swoim życiu. „Ból i blask” to wielka, wyzwalająca opowieść o pogodzeniu się z losem, a może bardziej – o oswajaniu lęku. Mistrzowska historia uzdrowienia poprzez sztukę i pasję tworzenia, dzięki którym udaje się w jakimś stopniu pokonać psychiczne urazy, wyrwać poza czas i ograniczającą przestrzeń.
Ból i blask (Dolor y gloria), reż. Pedro Almodóvar, prod. Hiszpania, 113 min