Z cienia ojca w kinie najczęściej próbują wyjść mężczyźni przypominający Piotrusia Pana przed trzydziestką. Ale James Gray pokazuje, że wiek nie ma nic do rzeczy. 50-letni Roy (Brad Pitt za tę zaskakująco oszczędną kreację ma wielkie szanse na Oscara) nadal nie przełknął faktu, że jego ojciec astronom (Tommy Lee Jones) przed laty wyszedł z domu i już nie wrócił. Zaginął gdzieś w okolicach Neptuna podczas międzygwiezdnej misji. Mimo żalu Roy poszedł w jego ślady. Rusza właśnie w kosmos, gdzie ma nadzieję znaleźć jeśli nie ojca, to chociaż odpowiedź na trawiące go od dekad pytanie, dlaczego staruszek wolał zamienić ciepło rodzinnego salonu na samotnię w ciasnej rakiecie. Czyżby Roy nie sprawdził się jako syn? Choć budżet filmu wyniósł 90 mln dol., częściej niż zniewalające krajobrazy oglądamy zbliżenia twarzy Pitta, bo to film utkany z detali. Drobne grymasy bohatera oddają jego stany emocjonalne, jak i dokonującą się przemianę, gdy pozwala w końcu dojść do głosu buzującym w nim emocjom. Szkoda, że dopowiadają te emocje patetyczne monologi, z których dowiadujemy się np., że dzieci dziedziczą brzemiona ojców. Nie odbierają one jednak przyjemności z projekcji tego psychologicznego dramatu o wyższości potrzeby poznania siebie samego nad potrzebą zgłębienia tajemnic wszechświata. Rozważania dryfującego w rakiecie między planetami Roya są bardzo istotne, ale w kosmosie nie mają żadnego znaczenia. Gorycz tego filmu rozlewa się za każdym razem, gdy dochodzi do zmiany tej perspektywy.
Ad Astra, reż. James Gray, prod. Brazylia, Chiny, USA, 124 min