Rozrywka z krwi (i kości)
Recenzja serialu: „Drakula”, reż. Mark Gatiss i Steven Moffat
Trzy półtoragodzinne odcinki (zrealizowane dla Netflixa i BBC) łączą tytułowy bohater (świetny Claes Bang) i jego przeciwniczka – Agatha Van Helsing (Dolly Wells), czyli Sherlock Holmes w zakonnym habicie – a dzielą okoliczności, czasy i konwencje. Zaczyna się (niemal) klasycznie, od przybycia w końcu XIX w. brytyjskiego prawnika Jonathana Harkera do zamku hrabiego Drakuli w Transylwanii. Są efekty rodem z horrorów, wampiry, zombiaki, straszne psy, nietoperze i gotyk w wersji turbo. Oraz widowiskowe starcie sił dobra i zła w konwencie.
Drugi odcinek dużo zawdzięcza detektywistycznej prozie Doyle’a i Agathy Christie. Trzeci zaś dzieje się we współczesnym Londynie i jest najbardziej krytykowany przez fanów Drakuli – za dosłowność, dyskotekowość i brak gotyckiego klimatu. Fakt, interpretacja Gatissa i Moffata nie jest hołdem, twórcy nie udają też, że chodzi o jakieś głębsze, filozoficzne czy religijne rozważania. Czy naprawdę potrzebowaliśmy nowej wersji „Drakuli”? Nie. Czy mogło pójść gorzej? Tak!
Drakula, Mark Gatiss i Steven Moffat, Netflix, 3 odc.