Zrobię imprezę, jakiej świat nie widział – zapowiada Kamil tuż po maturze (nie zdawał, bo mu się nie chciało). Do nadmorskiego pałacu jego ojca zjeżdża się z Warszawy bananowa młodzież, leje się wóda, jarają blanty, sypią piksy ukradzione stołecznym kibolom, którzy natychmiast wyruszą, by odzyskać, co swoje. Widzom zaś przez chwilę wydaje się, że „Apokawixa” to kolejna wariacja na temat poruszany przez niezliczone hollywoodzkie komedie czy – w bardziej arthouse’owej formie – „Climax” Gaspara Noégo. Nawet gdy balanga okazuje się krwawym początkiem apokalipsy zombie, trudno mówić o wielkim zaskoczeniu: kino grozy w konwencji horroru o żywych trupach opisywało już i polityczne zawirowania, i katastrofę klimatyczną, i pandemię covid. Ale w rękach Xawerego Żuławskiego ta układanka dostaje nowe – proszę wybaczyć banalny kalambur – życie. Lokalny kontekst wiele zmienia: ojciec Kamila dorobił się majątku dzięki nielegalnemu spuszczaniu ścieków do Bałtyku i wszystko wskazuje, że to za jego sprawą ludzie rzucają się sobie, całkiem dosłownie, do gardeł.
Apokawixa, reż. Xawery Żuławski, prod. Polska, 120 min