Hilary Swank, dwukrotnie nagradzana Oscarem („Nie czas na łzy”, „Za wszelką cenę”), jest wybitną aktorką obdarzoną silną osobowością i rzadkim typem urody. Ostre spojrzenie i zbyt śmiały uśmiech mówią wiele o jej nieokiełznanym, dzikim charakterze. Powiedzieć, że Swank jest stworzona do grania skomplikowanych, wielowymiarowych ról, to banał. Po cóż więc traci czas na granie rozkosznie bezradnych, bezmyślnych postaci w naiwnych walentynkowych komediach romantycznych?
W „P.S. Kocham Cię” Richarda LaGravenese’a wciela się w 30-letnią wdowę, która nie radzi sobie w samotnym życiu. Jej mąż, umierając, przewidział tę sytuację. Co pewien czas dziewczyna otrzymuje więc od niego listy „zza grobu”, w których instruuje ją, co ma robić. Zamiast łatwego pocieszenia są konkretne, praktyczne rady, gdzie i co załatwić. Najpierw ma pójść potańczyć, potem kupić sobie modne buty, innym razem pada propozycja wyjazdu na wieś do teściów. I tak, krok po kroku, zaradny mąż, opiekun, psychoterapeuta i dobry duch naprowadza ją na właściwe tory, czyli popycha w ramiona innego mężczyzny.
Gdy oglądamy Hilary Swank w roli słabej, bezwolnej kukiełki robi się naprawdę przykro. Jej aktorstwo jest bez zarzutu. Ale czuć fałsz. Nie samej gry, tylko stworzonej przez nią postaci, irytującej niedzisiejszym zachowaniem. Anachronicznej nawet jak na operującą stereotypami komedię romantyczną. Ale może na tym polega właśnie przewrotny pomysł reżysera? Znakomita aktorka, kojarzona z rolami wyzwolonych kobiet, zostaje obsadzona w filmie mówiącym o totalnej niesamodzielności kobiet. Tylko co na to powiedzą feministki?