Sean Penn to znakomity aktor o wyrazistych lewicowych poglądach, który coraz częściej staje za kamerą w roli reżysera. Dramat psychologiczny „Wszystko za życie” jest jego trzecim reżyserskim projektem, a przy okazji chyba najbardziej osobistym (napisał do niego scenariusz, również sam go wyprodukował). Antyhollywoodzki film w konwencji kina drogi został poświęcony w zasadzie tylko jednej sprawie: potępieniu współczesnego materializmu i tęsknocie do absolutnej wolności. Niepoprawnym idealistą jest 22-letni zbuntowany absolwent prawa (Emile Hirsch), który rozczarowany cynizmem świata zrywa rodzinne więzi, pali wszystkie posiadane pieniądze i ucieka od cywilizacji na ośnieżone, dzikie tereny Alaski. Wyposażony w plecak, ciepłe buty, śpiwór oraz kilka innych niezbędnych przedmiotów, spędza samotnie w górach blisko 4 miesiące.
Zachwyt nad pierwotnym pięknem natury szybko ustępuje miejsca instynktownej walce o przetrwanie. Patronem heroicznej wędrówki w poszukiwaniu prawdy, sensu i poznania, rozmienionej na nieporadne zmagania z brutalną przyrodą, staje się oczywiście Henry David Thoreau, XIX-wieczny indywidualista, poeta i filozof, który w kultowej książce „Walden, czyli życie w lesie” (biblii hippisów trzymanej przez bohatera pod poduszką) opisał swoją dwuletnią przygodę z kontemplacyjnym życiem na łonie natury. Młody człowiek nie ma jednak doświadczenia, wiedzy ani charyzmy słynnego mędrca. Jego zachowanie jest rozpaczliwe, podszyte szczeniackim buntem przeciwko wyrodnym rodzicom, co niestety stanowi zgrzyt, bo rodzi dystans.
Według Penna bohater zasługuje na bezgraniczny podziw i w takim nieco bałwochwalczym stylu o nim opowiada. Dla widzów postawa młodzieńca wydaje się cokolwiek wydumana, a na pewno naiwna. Drażni, bo wygląda na zwyczajne lekkoduchostwo, zmierzając w kierunku parodii przebrzmiałej epoki dzieci-kwiatów. Gdyby nie finał, naprawdę chwytający za serce, można by mówić o ambitnej porażce.