Na policyjny kryminał Davida Ayera „Królowie ulicy” można spojrzeć jak na kolejną ekranizację sensacyjnej prozy Amerykanina Jamesa Ellroya (m.in. „Tajemnice Los Angeles”, „Czarna Dalia”). Albo jak na wariacje na temat oscarowej „Infiltracji” Martina Scorsese. Opisowi zdemoralizowanego do cna Miasta Aniołów (ulubiony wątek Ellroya) towarzyszy bowiem tak pogmatwana intryga, że prawie nie wiadomo, kto właściwie przeciwko komu w filmie walczy (co było perwersyjnym zamysłem fabuły Scorserse).
Keanu Reeves gra tu detektywa-bulteriera, glinę od brudnej roboty, który angażuje się w najgroźniejsze policyjne akcje po to, by wyładować nienawiść, poczuć smak zemsty na złym, skorumpowanym świecie i panoszących się w nim łajdakach. Staje się kimś w rodzaju kilera działającego pod przykrywką prawa. Jak na smyczy prowadzi go jego mentor i wychowawca, czarnoskóry kapitan (Forest Whitaker), doskonale znający słabości swego podwładnego, tuszujący każdą jego wpadkę i z premedytacją wykorzystujący jego łatwowierność oraz zawodową lojalność. Pomiędzy tymi zdegenerowanymi przedstawicielami AD Vice, elitarnej jednostki policji LA, toczy się skomplikowana krwawa gra, której ceną jest władza nad kalifornijskim miastem.
Gdyby nie drętwe dialogi i tandetne chwyty rodem z rzeźniczego kina akcji spod znaku Rambo, byłby to całkiem udany wakacyjny kryminał. Ayer jest jednak młodym twórcą („Królowie ulicy” to jego drugi film), nie ma jeszcze doświadczenia w łapaniu równowagi między szybką, oscylującą na granicy nieprawdopodobieństwa fabułą a psychologią. I pewnie z tego powodu w najbardziej dramatycznych momentach pojawia się, zamiast współczucia i przerażenia, ironiczny uśmieszek. Czego to ludzie nie wymyślą.