Miłość i wojna to wątki chętnie w filmach łączone. Ale żeby wplatać w to jeszcze sport, i do tego tak oryginalny – przynajmniej z polskiej perspektywy – jak piłka wodna? A tak właśnie postąpili twórcy węgierskiego obrazu „1956 Wolność i miłość”. Gwałtowne uczucie łączy dwoje młodych ludzi: studencką działaczkę Viki i młodego sportowca Karcsi. Ale czasy nie służą miłości. Na Węgrzech wybucha właśnie powstanie narodowe. Dziewczyna aktywnie włącza się do walki, a Karcsi ma dylemat moralny: chwytać za karabin czy trenować z drużyną (której jest filarem) przed zbliżającą się olimpiadą w Melbourne. Jako waterpoliście przyjdzie mu zresztą ostatecznie także zmierzyć się ze znienawidzonymi Rosjanami i pokonać ich w dramatycznym półfinale zawodów, co rzeczywiście miało miejsce.
Film w reżyserii Krisztiny Gody odniósł na Węgrzech gigantyczny sukces, ale bardziej za sprawą podjętego tematu, aniżeli walorów artystycznych. Skomponowany został profesjonalnie, trochę na hollywoodzką modłę; wątki jednostkowe sprawnie splatają się z wiejącymi gwałtownie wiatrami historii, co jakiś czas mamy symboliczne sceny, mające nam uświadomić grozę czasów i wydarzeń. O ile jednak epickie obrazy rewolucji naprawdę robią wrażenie, to już rzucona na ich tło miłość niebezpiecznie szeleści papierem. Wszystkie postaci w filmie są albo czarne, albo białe, widz nie ma wątpliwości, kogo kochać, a kogo nienawidzić. Zdecydowanie najsłabiej wypadają dialogi pełne frazesów, pompatycznych deklaracji, naiwnych przemyśleń. Wcale się nie dziwię, że ich autor Joe Eszterhas otrzymał swego czasu Złotą Malinę za scenariusz do „Showgirls”.