Wbrew swojsko brzmiącemu tytułowi, „Liverpool” nie jest filmem o słynnym klubie piłkarskim ani nie rozgrywa się nawet w Anglii. Zrealizował go argentyński twórca młodego pokolenia Lisandro Alonso, dla którego znane miasto to symbol jakiegoś lepszego, niedosiężonego świata. Jego film, należący do sztandarowych przykładów minimalizmu kinowego, rozgrywa się niemal bez słów, w wielkim skupieniu. Nie jest to jednak sposób na wzbudzenie w widzu jakichś głębszych refleksji, jak w utrzymanym w podobnej tonacji metafizycznym dramacie Carlosa Reygadasa „Ciche światło”. Długie, monotonne ujęcia śledzące poczynania marynarza (Juan Fernandez) odwiedzającego po 20 latach chorą matkę w małej, zasypanej śniegiem osadzie na południu Argentyny, mają pomóc zbliżyć się do jego psychiki.
Bohater jest zamkniętym w sobie alkoholikiem, nie ma rodziny, żyje z dnia na dzień właściwie bez celu. W połowie filmu znika z ekranu, a przedmiotem obserwacji reżysera staje się dziewczyna ze wsi (Giselle Irrazabal), z którą prawdopodobnie łączą bohatera silne więzi pokrewieństwa, o których nic wcześniej nie wiedział. Wszystko w „Liverpoolu” oparte jest na domysłach, niedopowiedzeniach, nic więcej właściwie nie dowiadujemy się o motywacjach postaci oraz ich zagadkowej przeszłości. Całą historię trzeba sobie samemu ułożyć. Rzecz jasna stanowi to wadę i zaletę. Dla koneserów kina rozsmakowujących się w powolnym, usypiającym rytmie będzie to dobra okazja do przemyślenia słabości pewnych ludzkich zachowań. Dla pozostałych niestety stracony czas. Na szczęście film trwa tylko 85 minut.