Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Książki

Dziennik, czyli fascynacja zeszłorocznym śniegiem

Kawiarnia literacka

Zeszłoroczne śniegi, deszcze sprzed lat, szarość pewnego grudniowego wtorku 1986, upał i naświetlone słońcem kartki dziennika pisane na plaży (Hel 1995). Cały ten dzień spędzony z kimś dawno zapomnianym. A właściwie nie – dzięki dziennikowi wcale nie zapomnianym.

Ten ktoś bowiem, podobnie jak wszystkie inne postaci pierwszo, drugo- i trzecioplanowe naszego życia, stał się już bohaterem narracji, która raz na jakiś czas jest wyciągana z szafy, odkurzana i uroczyście odczytywana. Dzięki temu ci, którzy piszą dziennik tak naprawdę, dzień po dniu, jesień po lecie, piątek po czwartku – mogą powiedzieć bez przesady, że znają swoje życie na pamięć. Nie ujdzie im żaden szczegół, żadna postać nie prześliźnie się niepostrzeżenie i zawsze można sprawdzić, ile to już lat i czy marzenia się spełniają. To, rzecz jasna, skłania do porównań, które w cięższych przypadkach prowadzą do robienia tabel, porównywania swojego nastroju z fazą księżyca i z tym, co było rok temu o tej samej porze. Doszukiwanie się dziwnych regularności, jak ta, że oto ja, trzy lata pod rząd, łapałem typowe zimowe przeziębienie z kaszlem i antybiotykiem dokładnie pierwszego lutego. Ani wcześniej, ani później.

Są oczywiście i tacy, którzy od dziennika wymagają głębokich przemyśleń spraw natury artystycznej, odnoszenia się do, polemizowania z, ale ja uważam, że najciekawsze rzeczy same się nadbudowują nad najzwyklejszym zapisem dni (w moim przypadku raczej nocy). Oto zeszyt z 1999 r., pełen zasuszonych biletów, nadmorskiego piasku, jakichś rachunków, numerów telefonów zapisanych na wewnętrznych stronach okładek. Szedłem do lekarza, mieszkałem na Psim Polu we Wrocławiu, padał śnieg i były dziwne chmury. Wtedy, gdy się to działo, nie było wcale ważne, a teraz odnalezione, nagle staje się piekielnie literackie. Tak literackie, że aż w dupę szczypie, jak mówił pewien mój znajomy krytyk.

Reklama