Zaprawdę, to będzie jedyne lustro na gościńcu, o które dopominał się Stendhal – powiada anonimowy Prorok w liście do telewidzów, a ci potakują głowami i tuż po dwudziestej zasiadają wygodnie w fotelach. Ja również zasiadam, jakem prowincjusz, przypominając sobie podobne proroctwo Przemysława Czaplińskiego w „Powrocie centrali”.
Jestem pod wielkim wrażeniem determinacji i refleksu, z jakim kultura popularna reanimuje prowincję po ustrojowej zapaści 1989 r. Co zepsuł Balcerowicz, popkultura naprawia. To najskuteczniejsza reformatorka, bo sentymentalny miraż czyni widzialnym, miejsca brzydkie i sprośne przesłania liściem łopianu, żeby kulturalny, wielkomiejski widz się nie zniesmaczył, a prowincjusz wreszcie odnalazł ładniejsze odbicie siebie.
Rzecz podstawowa: widz musi mieć pewność, że wraca do mitycznego eposu dzieciństwa, do „Pana Tadeusza” lat pacholęcych. Tam wciąż ból istnienia niewydojonych krów niesie się echem przez wieczór, tam kogut pieje w haremie kurnika o tym, że rozkosz przyjmuje kształt jajka na grzędzie, tam psy szczekają po obejściach, wpychając pyski w mchem omszałe sztachety i konna bryczka wzbija tuman kurzu. Bezczas mityczny, kolistość prowincji uzyskuje się na dwa sposoby.
Po pierwsze: wprowadzając nieśmiertelną typologię autochtonów. Są więc pijaczkowie pod sklepem – z permanentnym brakiem funduszy, których gnębi kac-upiór. Jest i sklepowa – rezolutna tubylcza piękność. Jej sklep to centrum i agora małomiasteczkowych dysput. Pojawia się kostyczna gosposia na plebanijnych włościach – jastrząb konserwatywnego skrzydła katolicyzmu. Jest umysłowo chore niebożę (inkarnacja jurodiwego z dawnych podań), które w obłąkanej frazie szepcze złote sentencje. Nie wolno zapomnieć o panu w bryczce – ostatnim Mohikaninie ziemiaństwa. Prowincja to oaza przewidywalności, jej anomalie są uczesane.
Sposób drugi: należy drastycznie ograniczyć kontakt prowincji z resztą świata. Im częściej główna bohaterka „Domu nad rozlewiskiem” korzysta z internetowych łączy, im częściej jeździ błyszczącym autkiem do stolicy, tym mniej wiadomo o podróżach i sztuce epistolarnej rdzennych mieszkańców miasteczka (mam dylemat: czy to już miasteczko, czy jeszcze wieś, stawiam więc na wsiomiasteczko, przepraszając obywateli Pasymia). Jeśli już gdzieś ktoś jedzie, to pekaesem i nie dalej niż jeden, dwa rzuty beretem, a komputerem w chałupie nikt sobie nie zaprząta głowy, więc nie wiem, po co tyle hałasu o rządowy program Internetu w każdym wsiomiasteczku.
Właśnie: błyszczące autko to symbol prowincjonalnej czystości. Daleko do niej Niemcom, a Heidegger powinien na nowo przemyśleć kwestię bytu i nieistnienia – na prowincji nie istnieje kategoria brudu. Drogi są równe i wysprzątane, ogródki spod ekierki i cyrkla. Można ulec wrażeniu, że wsiomiasteczko oczekuje spóźnionego Gierka z gospodarską wizytą. Próżno szukać zabłoconych gumiaków, zeschniętych bruzd ziemi na ganku, liszajów zużycia czy nieporządku. Końskie zady dowodzą, że przed chwilą moczyły się w wannie, grzywy są zaplecione rączkami krasnali i konie rżą tylko tyle, ile zapisano im w rolach. Należy przypuszczać, że świnki, pieski, nawet kury mają swoje toalety, a już na pewno – toj-toje.
Czystość prowincji idzie w parze ze schludnością i karnością Natury, która daleka jest od Schulzowskich wynaturzeń i patologicznych odstępstw. Słońce obwieszcza tryumf lata, deszcz zawsze jest ciepły. Kleszczy, latających złośników i innego paskudztwa – nie stwierdza się. Ptactwo świergoli tak mocno, jakby wystawiało dzioby do mikrofonów kierunkowych, gdy pan reżyser wykrzyknie: „Akcja!”. Rankiem mgła się unosi sukienusią prosto od Diora, rosa perli się tęczą w trawie, a wieczór rozpalają płomienne zorze. Szczególny zachwyt budzi księżyc. Tak wielkiego lica nie widziały plemiona Australii ani Afryki – a nad wsiomiasteczkiem, proszę, wisi noc w noc z uśmiechem! Poussin ze swoją Arkadią może się schować.
Na koniec sprawa najistotniejsza, która łączy „Dom…” z dziedzictwem Kochanowskiego, Szymonowica i Orzeszkowej. To poczciwość i wierność swojej warstwie społecznej. Lud prowincji jest prostoduszny, przechowuje genotyp słowiańskiej powolności, a jego problemy są rozczulające. Sen z powiek pijaczków spędza mars sklepowej. Kwestię życia i śmierci organisty stanowi niska frekwencja w próbach kościelnego chóru. Nawet problem matki-alkoholiczki, która straciła dziecko, rozwiązuje się w try miga. Ano odpokutuje grzesznica winy sprzątaniem na plebanii. Skomplikowanym losom Małgosi odpowiada sielskość żywota prowincji. Tu Szekspir zaziewałby się na śmierć. To problemy na niby i trudno o nich rozprawiać bez mrugnięcia okiem. Cokolwiek się wydarzy, będzie dobrze – stwierdza matka głównej bohaterki, zastrzegając meandry (trudne słowo!) buddyjskiej wiedzy wyłącznie dla córki. I jest im dobrze pośród tych dzieciątek Bożych. Mało refleksyjne życie prowincjuszy to tarcza przed grozą istnienia, której Małgosia doświadczyła w agencji reklamowej.
Wielkie brawa należą się autorce powieści i reżyserowi serialu, że w tak ujmujący sposób wyczuli cienką granicę między poczciwością a gamoniowatością wsiomiasteczka. Wiedzieli dobrze, że są granice, których przekraczać nie wolno. Brawa kolejne za to, że dokonują cudu: oto na oczach widza ta odsądzana niedawno od czci i wiary prowincja, niepisata i niekumata, ów bękart po pegeerowskiej rzeczywistości, wyrzut sumienia salonów i rządów, staje się bohaterem pięknej bajki, do której wjeżdża bez lęku księżniczka po przejściach z Warszawy.
Mariusz Sieniewicz, ur. w 1972 r., jest autorem powieści „Prababka”, „Czwarte niebo”, „Rebelia” i zbioru opowiadań „Żydówek nie obsługujemy”. Był trzykrotnie nominowany do Paszportu „Polityki”.