Ogród, a właściwie park, miał płynne granice i to mnie zmyliło, dlatego skręciłam ze ścieżki publicznej w prywatną i brnęłam nią z ustami niemal otwartymi z zachwytu. Wszystko było tu piękne! Krzewy, które kwitły na czerwono, żółto i biało, magnolia w kwiatach, taka jak na placu Trzech Krzyży, geometrycznie przycięte krzewy, których bryły mogłyby się śmiało znaleźć w muzeum, trawniki, które ktoś chyba strzygł na kolanach. A na dokładkę – siurkająca w słońcu fontanna. Oszołomiły mnie przesmyki, tajne przejścia, ukryte korytarze, wypielęgnowane gałęzie głaszczące po twarzy – aż stanęłam, bo unieruchomił mnie nadmiar możliwości – po lewej prężyły się w rzędzie strzeliste tuje, po prawej leniwie oddychał nasycony słonecznym blaskiem trawnik. Pobiegłam po nim w wyobraźni, ale niezbyt daleko, bo oto moim oczom ukazał się pałac. Neoklasycystyczny, biały, z onieśmielająco czystymi oknami. Ruszyłam w jego stronę, szczypiąc się w ramię. Byłam w ruchliwej dzielnicy Brukseli, niedaleko uniwersytetu, w sąsiedztwie hałaśliwych rond, zatłoczonych kafejek. A w ogrodzie cisza aż szczypała w uszy!
Zbliżałam się do budowli, a właściwie okrążałam ją, sprawdzając, czy jest prawdziwa, gdy w drzwiach werandy ukazała się sympatyczna pani. Na oko czterdziestka, okulary, włosy krótkie, typ naturalny, beżowy sweter drogi, stylowo przyduży.
– Czy mogę w czymś pomóc? – zapytała z uśmiechem, mrużąc w słońcu oczy.
– Tak sobie chodzę – wyjaśniłam.
– Aha – pani była bardzo życzliwa – bo to jest teren prywatny i nie wolno tu spacerować.