Warszawski koncert grupy AC/DC – z Angusem Youngiem, gitarzystą w charakterystycznych krótkich spodenkach – to dobra okazja, by przypomnieć sobie czasy dzieciństwa metalowego rocka. Ten australijsko-szkocki zespół powstał bowiem w 1973 r., a więc w epoce, kiedy każdy szanujący się fan rocka musiał już mieć w swojej płytotece (albo taśmotece) „Paranoid” Black Sabbath, cztery pierwsze płyty Led Zeppelin oraz „Fireball” Deep Purple. Do historii przeszły czasy Woodstock, wiary w hipisowską utopię „władzy kwiatów” i siłę politycznego przesłania protest songów. Koniec kontrkultury, który zbiegł się z końcem wojny wietnamskiej i początkiem fali terroryzmu w Europie, oznaczał dla większości muzyków rockowych powrót do pracy nad formą albo do wczesnorockowej, nieuzasadnianej żadną ideologią spontaniczności. Raczkujący metal, zwany wtedy jeszcze hard rockiem, miał porażać potężnym brzmieniem i szokować scenografią koncertów.
Wielka czwórka
Kapela założona w Sydney przez braci Malcolma i Angusa Youngów z nazwą wziętą z obudowy odkurzacza (AC/DC to symbol prądu zmiennego i stałego) początkowo grała standardy rythm’n’bluesowe, bluesowe i piosenki inspirowane starym rock’n’rollem, ale z czasem stała się symbolem dla młodej sceny heavymetalowej. W latach 80. AC/DC, z szalejącym na scenie Angusem Youngiem i wokalistą Brianem Johnsonem w kaszkiecie na głowie, stali się symbolem rockowej ludyczności, a dla złośliwych krytyków – bezmyślności i estradowej hucpy. Ale o to właśnie chodziło: dla AC/DC rock to tolerancja dla wygłupu i apologia ekstremalnie hałaśliwej zabawy.