Coroczny JazzFest jak zawsze roi się od wielkich nazwisk. Jest Lionel Richie o głosie gładkim jak aksamit. Królowa soulu Aretha Franklin, dwa lata temu uznana przez magazyn „Rolling Stone” za najlepszą wokalistkę wszech czasów, wygląda i brzmi jak świeżo po debiucie, choć płyty nagrywa od 53 lat. Anita Baker, ośmiokrotna laureatka Grammy, śpiewa i tańczy na wysokich obcasach w czarnej obcisłej sukience przez 90 minut bez przerwy. Rozsadza ją energia, a dopinguje entuzjazm słuchaczy, rozebranych niemal do naga, bo gorąco. Niewidomy wirtuoz gitary i kompozytor José Feliciano kojarzy się nam przede wszystkim z „Che sarŕ”, „Malaguenią” i lekkimi latynoskimi piosenkami, ale świetnie czuje bluesa. B.B. King, król bluesa, ma już 85 lat i od dawna cierpi na cukrzycę, ale nie przeszkadza mu to na estradzie. A pojawiający się tu jeszcze Van Morrison, Simon&Garfunkel, Irma Thomas i The Allman Brothers Band też pokazują, że muzyka świetnie konserwuje.
Festiwal odbywa się poza centrum miasta, na polu wyścigów konnych, i choć ma w nazwie „jazz”, to na 11 estradach od południa do wczesnego wieczora można słuchać bardzo różnej muzyki. Na Congo Square Stage króluje rhytm&blues. Nieopodal różnokolorowa publiczność wygina się w rytm reggae, salsy, cumbii i calypso. O krok dalej rozbrzmiewa klasyczny jazz nowoorleański. W namiocie jazzowym na przemian popisują się znakomici pianiści i trębacze. Pod gołym niebem, na estradzie, prawdziwa zydeco – kreolska odmiana folku – miesza się z country, rockiem i swingiem przy dźwiękach banjo, ukulele, gitar i akordeonu.