O rocznikach siedemdziesiątych mówiło się, że to generacja mało wyrazista, spóźniona lub za młoda na ważne przeżycia pokoleniowe, czyli stan wojenny czy 1989 r. Juliusz Strachota w trzeciej swojej książce i pierwszej powieści (raczej dłuższym opowiadaniu) „Zakłady nowego człowieka” dopisał żartobliwą genealogię tej generacji. Już nie tylko brak „Teleranka” w grudniu ’81 r. łączy te roczniki, ale coś znacznie mocniejszego. Gdy w 1986 r. wybuchł reaktor w Czarnobylu, zdarzyło się coś, co zmieniło życie ówczesnych dzieci z bloków.
Bohater „Zakładów”, Julian, dziś pracownik agencji reklamowej, od tamtego czasu potrafi bowiem latać. Kiedy się tylko zdenerwuje lub zestresuje, skacze z najwyższych budynków i śmiga między dachami. Jego umiejętności, oczywiście, ściągają mu na kark mafię i tajną komórkę, która zajmuje się podobnymi przypadkami, bo oczywiście Julian nie jest jedynym mutantem. Co się stało z innymi? Bohater rozpoczyna poszukiwania. Książka Strachoty jest żartem, który zabawnie wykorzystuje schematy z komiksów o superbohaterach: promieniowanie, mutacje, nadzwyczajne zdolności. Nie jest zresztą jedynym polskim superbohaterem ostatnich lat, dość wspomnieć o Wilqu z komiksu braci Minkiewiczów.
Bohater Strachoty nie jest też, oczywiście, żadnym nadczłowiekiem, tylko jego parodią, nieudacznikiem, który szprycuje się xanaxem i wódą. Może zresztą cała sfera nadludzka powstała w jego alkoholowych halucynacjach? Pomysł jest zabawny, nieźle brzmią też rozmowy rodzinne, zawsze złożone z tych samych komunikatów, ale im dalej, tym wątki, zwłaszcza męsko-damskie, wikłają się podobnie jak dialogi.
Rzecz bardziej przypomina scenariusz niż powieść, a gdyby ktoś to narysował, mogłaby wyjść ciekawa powieść graficzna.
Juliusz Strachota, Zakłady nowego człowieka, Lampa i Iskra Boża, Warszawa 2010, s. 112