Nie pamiętam już swoich noworocznych postanowień; od lat niczego nie postanawiam, może tylko: dożyć kolejnego roku, plan maksimum, ambitny.
Pamiętam za to jedno postanowienie z lat wczesnych i peerelowskich. Należę do pokolenia, o którym ktoś złośliwie rzekł, iż jego (tj. pokolenia) spoiwem jest brak „Teleranka” zastąpionego przez generała Jaruzelskiego i stan wojenny. Pamiętam również, że nieobecność „Dobranocki” albo innego programu dla dzieci doprowadzała mnie, dziecko wtedy, do furii. To była furia wsobna, nieuzewnętrzniana. Ta furia wypływała z poczucia głębokiej niesprawiedliwości i – równie bezdennej – bezsilności; niesprawiedliwości, bo uważałem, że dziecko ma prawo do swojej bajki, tak jak dorosły ma prawo do swego dziennika; bezsilności – bo nic nie mogłem zrobić, jeśli nie liczyć jakichś łez w kącie po nieobejrzanym „Wodniku Szuwarku” albo „Bolku i Lolku”.
W takich okolicznościach, okolicznościach od pewnego momentu kolorowych, bowiem w domu pojawił się telewizor Rubin, przysiągłem sobie, że jak już będę duży i dorosły, to nie pozwolę dzieciom odbierać programów, nie zapomnę, że kiedyś byłem mały i cierpiałem. Uważałem również, że o programach dla dzieci powinny decydować dzieci. Dorosłym wara!
Minęło przeszło dwadzieścia lat, świat zmienił się do tego stopnia, że niektórzy traktują generała Jaruzelskiego jako bohatera, stan wojenny jako dziejową konieczność, a telewizja zmieniła się tak bardzo, że w kablówce o każdej porze wybierać można dowolne programy dla dzieci. Wolno rzec, że moje dziecięce marzenie o nieskrępowanym i regularnym dostępie dziecka do „dobranocki” z jednej strony się zdezaktualizowało, z drugiej strony – spełniło.