Inną częścią „spuścizny narodowej” są maki, kaczeńce i Chopin, którego nazwisko jest pułapką dla rodziców usiłujących wytłumaczyć latoroślom wychowywanym „na obczyźnie”, że kompozytor „wielkim Polakiem był”, tworzył „poza krajem”, za którym tęsknił (wierzby płaczące) i dał temu wyraz (mazurki). A wymawia się go Szopę. Lub Szopen. Trudno powiedzieć.
Siedząc vis-á-vis górali – oni na scenie, ja na widowni „wśród rodaków” – zastanawiałam się, co myśli góral, grający z pewnym znużeniem, które może być odbierane jako nuta nostalgii („brak ojczyzny” + „obczyzna” = „nieodłączna tęsknota”). Że ma piękną pracę, bo niesie pocieszenie „odciętym od ojczyzny rodakom”? Że w Ameryce jest fajniej, bo większy kraj, a zatem i możliwości większe? A może szkoda mu tych ludzi, co tak wędrują i potem pewnie ślozy leją. Wywijając na skrzypkach mógł też myśleć, że kapuściana potrawa „choucroute” nie zastąpi bigosu. Ale kto ten bigos tak nagminnie w Polsce je? Kto gotuje żurek, smaży schabowe, lepi pierogi? Kto wreszcie na co dzień słucha góralskiej muzyki?
Chyba przysnęłam, bo domniemany strumień świadomości górala przekuł się w moje dywagacje, osoby, która zobaczyła górali grających na żywo dopiero, gdy „opuściła kraj” – a opuściła go na własne życzenie, bo była ciekawa świata. Takiej, która żurku nie gotuje, bo łatwiej machnąć spaghetti; która nie sprowadza pierogów „z kraju” busem pana Waldka, bo na miejscu są inne, też smaczne dania.