Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Książki

Góralu, czy ci nie żal?

Kawiarnia literacka

Impreza polonijna nie może się obyć bez górali. Parzenice, kapelutki, ciupagi to część „naszego dziedzictwa narodowego” (w cudzysłowie będę pisała zbitki językowe, których używamy, ale których nikt nie rozumie).

Inną częścią „spuścizny narodowej” są maki, kaczeńce i Chopin, którego nazwisko jest pułapką dla rodziców usiłujących wytłumaczyć latoroślom wychowywanym „na obczyźnie”, że kompozytor „wielkim Polakiem był”, tworzył „poza krajem”, za którym tęsknił (wierzby płaczące) i dał temu wyraz (mazurki). A wymawia się go Szopę. Lub Szopen. Trudno powiedzieć.

Siedząc vis-á-vis górali – oni na scenie, ja na widowni „wśród rodaków” – zastanawiałam się, co myśli góral, grający z pewnym znużeniem, które może być odbierane jako nuta nostalgii („brak ojczyzny” + „obczyzna” = „nieodłączna tęsknota”). Że ma piękną pracę, bo niesie pocieszenie „odciętym od ojczyzny rodakom”? Że w Ameryce jest fajniej, bo większy kraj, a zatem i możliwości większe? A może szkoda mu tych ludzi, co tak wędrują i potem pewnie ślozy leją. Wywijając na skrzypkach mógł też myśleć, że kapuściana potrawa „choucroute” nie zastąpi bigosu. Ale kto ten bigos tak nagminnie w Polsce je? Kto gotuje żurek, smaży schabowe, lepi pierogi? Kto wreszcie na co dzień słucha góralskiej muzyki?

Chyba przysnęłam, bo domniemany strumień świadomości górala przekuł się w moje dywagacje, osoby, która zobaczyła górali grających na żywo dopiero, gdy „opuściła kraj” – a opuściła go na własne życzenie, bo była ciekawa świata. Takiej, która żurku nie gotuje, bo łatwiej machnąć spaghetti; która nie sprowadza pierogów „z kraju” busem pana Waldka, bo na miejscu są inne, też smaczne dania.

Polityka 30.2010 (2766) z dnia 24.07.2010; Kultura; s. 60
Oryginalny tytuł tekstu: "Góralu, czy ci nie żal?"
Reklama