Dwie poprzednie powieści Wilhelma Dichtera „Koń Pana Boga” i „Szkoła bezbożników” były wydarzeniami literackimi końca lat 90., teraz ukazała się trzecia część trylogii – „Lekcja angielskiego”. Znowu tak jak poprzednio nie są to po prostu wspomnienia, ale starannie skomponowana opowieść biograficzna. W poprzednich częściach cyklu poznaliśmy wojenne i powojenne losy dziecka z prominentnej żydowskiej rodziny – jego ojczym był wiceministrem, a matka mogła kupować w sklepach „za żółtymi firankami”.
W „Szkole bezbożników” opisał słynną szkołę TPD, do której chodziło wiele żydowskich dzieci. Towarzyszyliśmy mu aż do matury. Teraz nadchodzi 1968 r. i dorosły bohater z żoną i dwójką dzieci emigrują najpierw do Rzymu, potem do Ameryki. Jednak to nie jest książka o polskim Marcu, ale o wymuszonym początku nowego życia i zdobywaniu Ameryki. Bohater w nowym miejscu chciałby się od wszystkiego uwolnić, także od tożsamości żydowskiej, która w kraju mu tak ciążyła. Jednak już w pociągu do Rzymu opadają go lęki i wracają traumy przeszłości. A początki amerykańskie są trudne – nie zna języka i nie ma pracy. Czuje się jak bohater „Ameryki” Kafki. Dichter, inżynier z doktoratem, zaczyna od pracy robotnika w fabryce odkurzaczy, gdzie zdziera sobie dłonie. Potrwa, zanim dotrze do firmy Colt, gdzie zgodnie ze swoim wykształceniem będzie projektować pociski. A długo, długo potem zacznie swobodnie mówić po angielsku.
Dichterowi udaje się w końcu „podbić Amerykę”, ale nie uwalnia się od przeszłości, samobójcza śmierć ojca w czasie wojny wraca do niego w snach, a jego syn zaczytuje się po nocach w historii Żydów.
Wilhelm Dichter, Lekcja angielskiego, Znak, Kraków 2010, s. 224