Na pogrzebie Katarzyny Sobczyk, 5 sierpnia 2010 r., stawili się jak do apelu. Edward Hulewicz najbliżej urny, Waldemar Kocoń nieco dalej, a Krzysztof Cwynar trzymający się na uboczu. Czas ich oszczędził, w przeciwieństwie do wielu innych gwiazd z dawnych lat. Ktoś podpiera się laską, innego przywieziono na inwalidzkim wózku. Twarze, które trudno dopasować do niegdyś sławnych nazwisk.
Katarzyna Sobczyk, solistka Czerwono Czarnych, za którą szalała niegdyś cała Polska, umarła w hospicjum. Przez osiem lat (1964–72) była na topie, a potem powoli znikała ze sceny, fani wielbili już inne gwiazdy. W 1992 r. kompletnie zapomniana wyjechała do USA. Mieszkała w Chicago na tzw. Jackowie. Kiedy zachorowała na raka, okazało się, że nawet nie jest ubezpieczona. Halina Frąckowiak i Edward Hulewicz dwa lata temu ściągnęli ją do Polski. Na leczenie było już za późno. Nad grobem żegnali ją starzy przyjaciele z estrady, soliści i członkowie zespołów Czerwono Czarni, Trubadurzy, Czerwone Gitary, Niebiesko Czarni. Coraz częściej spotykają się przy podobnych okazjach.
Piosenkarz i sieroty
Edward Hulewicz (skala głosu od barytonu do tenoru), z urodzenia Kresowiak, szkoły kończący w Kwidzynie, chciał być aktorem. Ale nie dostał się na łódzką Filmówkę, przyjęli go za to do Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Gdańsku, chociaż nauczycielem być wcale nie chciał. W roli piosenkarza zadebiutował w klubie studenckim Żak, śpiewał też w jazzowym Rudym Kocie. A potem skok na głęboką wodę, czyli wyjazd na krótkie tournée po Czechosłowacji. – Miało być dwa tygodnie, przedłużyło się na cały rok. Występowałem w teatrach muzycznych. Tam poznałem Karela Gotta, Waldemara Matuskę, Evę Pilarovą, Helenę Vondrackovą. To były prawdziwe gwiazdy – wspomina.