Z kolejną książką Aleksandra Kościówa mam problem: wprawdzie nie jest ona zdecydowanie gorsza od poprzednich, ale też na pewno nie jest lepsza. Debiutancką powieść pisarza, „Świat nura” (2006), przyjąłem z entuzjazmem, bo wnosiła do naszej młodej prozy zupełnie nową jakość. Kościów postawił w niej na splątanie rzeczywistego z wyobrażonym, magię „pięknego zmyślenia”. Autor przyszedł do literatury od razu – co rzadkie – z gotowym pomysłem i wyrazistym stylem. A potem ten pomysł i styl kopiował w następnych książkach. Taka konsekwencja przynosi czasami całkiem ciekawe efekty, lecz bywa też zgubna.
W „Lecą wieloryby” znowu mamy do czynienia z przypowieścią mieszającą świat realny z obrazami wyciągniętymi z głębin podświadomości i wyobraźni. Z obrazami, zaznaczę, wciąż niebanalnymi i frapującymi. Tyle tylko, że opowieści Kościówa stają się przewidywalne. Po raz kolejny punktem wyjścia historii jest realistyczny motyw, tym razem miłość dwojga młodych ludzi. Potem główny bohater, Jon, na skutek wypadku zapada w śpiączkę i odbywa pełną przygód podróż po wyobrażonych światach. A gdy się budzi, nic nie jest już takie samo, co więcej, nie jest nawet pewne, czy jego idealna „połówka”, z którą, jak mu się zdawało, łączył się w „mistyczną jedność”, w ogóle istniała.
Problem tkwi w tym, że po przeczytaniu kilkudziesięciu stron wiadomo już, ku czemu opowieść zmierza. Potem pozostaje tylko delektowanie się pojedynczymi motywami, scenami, zdaniami. Niby coś, a jednak trochę mało, jak na trzecią powieść obiecującego pisarza. Ktoś, kto wcześniej nie zetknął się z prozą autora „Przeproś”, będzie pewnie powieścią „Lecą wieloryby” zauroczony, ktoś, kto zna wcześniejsze – raczej zawiedziony.
Aleksander Kościów, Lecą wieloryby, Wydawnictwo Znak, Kraków 2010, s. 234