Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Książki

Żonus miserus

Kawiarnia literacka

Nie optuję za tym, żeby nie zmieniać żon. Niepokoję się tylko, gdy się je lansuje. Sława powinna być sympatycznym dodatkiem do owoców ciężkiej pracy. Nagradzanie kobiety za to, że wydała się za kogoś o chodliwym nazwisku, jest szkodliwe – cofa nas w społecznym rozwoju o jakieś dwieście lat.

Im dłużej mieszkam poza Polską, tym bardziej dumna jestem z polskich kobiet. Pracowały zawsze, czy to pod zaborami, czy podczas licznych najazdów i wojen, a także w czasie pokoju. Za podtrzymywanie polskości w dzieciach przez 123 lata niewoli doczekały się orderu zasługi w postaci powiedzenia matka Polka. Innego wynagrodzenia za to ani za żadną inną pracę ówczesne kobiety nie dostały. Może tylko guwernantki, którym przysługiwał wikt, opierunek i bezmiar współczucia dla tułaczego losu starej panny.

Druga wojna światowa zmieniła nieco sytuację. Z braku rąk do pracy przyznano kobietom prawo do wykonywania wielu zawodów, a także do zarobku (wbrew pozorom są to dwie różne sprawy). W Stanach, jak im dano, tak i zaraz zabrano – pracownice fabryk, które w latach 40. zastąpiły na stanowiskach mężczyzn rzuconych na front, dekadę później cofnięto do domów, by zwolnić miejsca pracy dla powracających weteranów. Kiedy dziś mówię Amerykankom, Kanadyjkom czy Angielkom, że Polska nigdy nie była krajem housewives, szeroko otwierają oczy. One pamiętają swoje matki sfrustrowane przypisaniem do domu. Wśród rodziców moich polskich koleżanek nie było ani jednej matki, która nie miałaby etatu.

Ale już w mojej generacji między Polską a Zachodem wszystko się w miarę wyrównało: znam Amerykanki, które poszły do high school głównie po to, żeby złapać męża, i Polki, które po urodzeniu dzieci rzuciły pracę, bo wystarczał im etat małżonka. Znam Belgijki, które pracują zawodowo pełną parą, chociaż mają po trójce dzieci, i znajome z Polski robiące dokładnie to samo.

Polityka 41.2010 (2777) z dnia 09.10.2010; Kultura; s. 105
Oryginalny tytuł tekstu: "Żonus miserus"
Reklama