Bo kiedy jem drugie danie na talerzu z reprodukcją tańców góralskich, kiedy czytam pamiętnik Zofii i pękam ze śmiechu nad jej wpisami, to lecę od razu na Starówkę i kłaniam się malowidłom na fasadzie kamienicy w Rynku. Mieczysław Grydzewski z „Wiadomości Literackich” nazywał artystkę księżniczką sztuki polskiej i już ją sobie wyobrażam w pięknym przebraniu, namalowaną przez siebie na jakiejś pocztówce. Zamiast diademu ma na głowie barwny czepiec, poprawia zapaskę i próbuje kroki krakowiaka. Jest energiczna, wyszczekana, tak to się mówi, kiedy z ust kobiety padają szybkie odpowiedzi, celne riposty, śmieszne powiedzonka.
Wie, czego chce, i że chce zrobić to dobrze, bez fuszery. Ma trójkę dzieci z takim jednym Karolem, co niby fajny, ale dwa razy ją do psychiatryka porywał. I te dzieci musi zostawić pod opieką rodziny, bo jedzie pracować nad pawilonem polskiej sztuki w Paryżu. Albo musi skończyć jakieś zamówienia, a pracuje w ciszy i skupieniu. I dzieci znowu wysłane do matki, ciotki, gdzie indziej.
Ona szaleje z tęsknoty, szybko pracuje i pisze w pamiętniku „rozszarpię zębami te kartony, pędzle”, bo nie może poradzić sobie z napięciem między byciem mamą a byciem artystką. To jak w dziecięcej przepychance, gdzie jedna osoba ciągnie za lewą rękę, druga za prawą. A każda w inną stronę i człowiek w środku czuje się rozrywany i nie wie, za kim iść, bo obie osoby lubi równocześnie. „Okrutną mam ochotę wszystkie papiery, recenzje, dyplomy, prace, szkice, posiekać i spalić, całą landarę zlikwidować – cichaczem wziąć swą walizkę i zamieszkać z dziećmi”.