Skoro poza Polską wiadomo, że Polacy to naród specjalizujący się w sprzątaniu i biegły w rzemiośle budowlanym/pracach kanalizacyjnych, skoro nikt nie chce słuchać, że to dlatego, iż kiedyś zdradzili nas Anglicy i Francuzi – to chcę pokazać fragment kultury, bo on zaświadczy, że ją w ogóle mamy.
Słowo pisane trzeba przetłumaczyć, a tłumacze nierychliwi. Obrazy jakoś sobie radzą dzięki Sasnalowi, naszej maczecie w puszczy amazońskiej niewiedzy na temat dokonań ze środkowo-wschodniej części Europy. Rzeźba i inne formy sztuki żyją swoim własnym, galeriowym życiem. Co symptomatyczne – słowo „galeria” zmieniło znaczenie od czasu, gdy powstały molochy pod tytułem „Arkadia”, „Mokotów” czy inne świeckie świątynie. Kiedy niedawno poprosiłam przechodnia, by wskazał mi drogę do pewnej galerii sztuki, podrapał się po brodzie i odparł: „No, najbliższa, to chyba Domy Centrum będą...”.
Galeriami zakupowymi, choćby największymi, szacunku w Europie nie zdobędziemy, stąd moje próby wyeksportowania towaru, którego tłumaczyć nie trzeba, który sam się obroni, a będzie polski. Torciki wedlowskie zawiodły pokładane w nich nadzieje na popularność, bo zawierają zmielone orzeszki, a na tzw. Zachodzie wszyscy są na coś uczuleni. Orzeszki są podobno okropnie niebezpieczne, bardziej niż komunizm.
Muzyka wydała mi się idealna – człowiek się nią nie udusi, obrzęk mu nie grozi. Zaczęłam przeszukiwać stacje radiowe, węsząc za czymś, czego nie będę się wstydziła dać. Ale skala radiowa skończyła się, a ja słuchałam wciąż jednej i tej samej piosenki – o miłości, bo co innego jeszcze może się w życiu zdarzyć?