Książki

Baśnie Andersena. Od początku do końca

Kawiarnia literacka

Pamiętam emocje towarzyszące lekturze baśni Andersena. Lat liczyłem sobie niewiele, książki lubiłem, w świat sprawiedliwy wierzyłem, Pankracego oglądałem, oranżadę w proszku sypałem na rękę i zlizywałem. Zwyczajne dziecko w normalnym świecie.

Tylko ten Andersen nie pasował. Z Andersenem wszystko było nie tak. Owo nie-tak zaczynało się już w tytule. Kto normalny nadaje bajce tytuł „Igła do cerowania? Albo „Kogut podwórzowy i kogucik na dachu”? Kto normalny bohaterem swoich bajek czyni ziarenka grochu, kołek w płocie albo stokrotkę? Kto normalny kończy bajkę słowami: „Teraz możesz się nad nim [opowiadaniem] zastanowić”? Kto normalny pozwala bohaterom cierpieć i nie daje im na koniec zasłużonego długo-i-szczęśliwie? Kto normalny zastępuje za-siedmioma-górami-i-siedmioma-rzekami czymś takim: „Czy znasz bajkę o starej latarni? Nie jest ona taka bardzo zajmująca, ale raz można jej posłuchać”?

Otóż nikt normalny. Tylko Andersen.

Andersen, którego znałem, co oczywiste, jedynie z jego tekstów, był pierwszym świrem w moim życiu, pierwszą osobą nieprzystającą do rzeczywistości, pierwszym puzzlem, który nijak pasował do pozostałych puzzli.

Jako dziecko nie miałem zielonego pojęcia, że oto stykam się z geniuszem prawdziwym, redefiniującym świat i dziecięcą wrażliwość. Że dotykam istoty osobnej. Syna szewca i niepiśmiennej praczki, śpiewaka z wysokim sopranem zabitym przez mutację, aż wreszcie – biseksualisty czy też homoseksualisty (zdania są podzielone).

Tak czy tak, Andersen budził we mnie małolacie fundamentalny sprzeciw. Sprzeciw spleciony z fascynacją. Nienawidziłem jego opowieści i nie mogłem przestać czytać. Czasem płakałem. Płakałem ze złości. Bo wiedziałem, że Andersen nie pasuje do uproszczonego świata dziecięctwa, a także wiedziałem, że racja jest po jego stronie. Że świat nie jest sprawiedliwy, czarno-biały.

Polityka 48.2010 (2784) z dnia 27.11.2010; Kultura; s. 83
Oryginalny tytuł tekstu: "Baśnie Andersena. Od początku do końca"
Reklama