Hubert Klimko-Dobrzaniecki, Bornholm, Bornholm, Znak, Kraków 2011, s. 248
Tym razem autor „Domu Róży”, powieści rozgrywającej się na Islandii, opowiada o innej północnej wyspie – duńskim Bornholmie i o jego ukrytych „trupach w szafie”, cieniach przeszłości. W czasie wojny, kiedy Niemcy stacjonowali na wyspie, zawiązał się bowiem fatalny węzeł, który ciąży potem na życiu bohaterów. W książce przeplatają się wątki: współczesnego monologu syna, który opowiada swoje życie matce, i opowieści o pewnym Niemcu, nauczycielu biologii, który w czasie wojny trafia na Bornholm. Niemcy bardzo sobie chwalą postawę Duńczyków – są przyjaźni i zachowują się zupełnie inaczej niż Polacy. Po wojnie ten czas znika z pamięci mieszkańców. Bohater odkrywa zdjęcia rodzinne, na których widzi swoją uśmiechniętą babkę z jakimś Niemcem. Oba wątki, współczesny i wojenny, wydają się biec całkowicie równolegle – z czasem okazuje się, że są ze sobą ściśle splecione. Łączy je pewien aparat fotograficzny.
Każda część narracji syna to miniopowiadanie z wyrazistą puentą. Poznajemy toksyczną relację z jego matką, którą kocha i nienawidzi zarazem. Zaborcza i skrajnie egoistyczna kobieta od dzieciństwa traktowała go jak swoją własność.
Bohater zmienia kraje, dwa razy zakłada rodzinę i za każdym razem kończy się to tragedią. Wraca w końcu na Bornholm, bo ta wyspa działa jak echo. „Gdziekolwiek będziesz poza nią, zawsze odbije się echem w twoim sercu i wrócisz, nawet jeślibyś z tym miejscem wiązał najgorsze wspomnienia”. Szkatułkowe opowieści syna zawierają historię innych osób. Możemy się w tym gąszczu i nadmiarze zgubić, bo nie bardzo wiadomo, dokąd te historie prowadzą. Ciekawiej poprowadzony jest wątek niemiecki. Hubert Klimko-Dobrzaniecki snuje opowieści z niezwykłą sprawnością, choć czasem ta umiejętność może być zwodnicza. Nie ulega jednak wątpliwości, że w swoim pokoleniu należy do najzdolniejszych „opowiadaczy”.