Rzadko działa na mnie ta „magia”, a oglądanie z bliska ludzi męczących się, mówiących coś z pamięci, w dodatku najczęściej nago, jest arcyżmudną czynnością, aczkolwiek z pozoru bierną. Zaraz zaczynam drapać się, obgryzać sobie palce, przekładać nogę z nogi na nogę, co owocuje kopnięciem w nogę sąsiadki etc. Udziela mi się to zdenerwowanie panujące na scenie, ta ich trema, bo przecież wiadomo, że nawet Teresa Budzisz-Krzyżanowska jest przed wyjściem na scenę jak sparaliżowana, a co dopiero Sandra Korzeniak, uspokajająca się piciem wódki, którą pozwolił jej pić reżyser albo co gorsza nakazał, więc ona tak czy owak pije, a on mierzy ją wzrokiem surowym z ostatniego rzędu i coś tam burczy pod nosem, żeby ją jeszcze bardziej zdenerwować.
Owszem, Sandra to wielka artystka i nawet wolę ją widzieć na scenie niż pić z nią wódkę po prostu w knajpie, bo na scenie jej osobowość wydaje się wręcz ciekawsza, dzięki kreowanym przez nią postaciom. Ale to jest wyjątek, Sandrę znam, bo kiedyś dawno bywała u nas na imprezach i stąd potem zaskakiwały mnie jej kreacje. Na kacu i ze złamaną nogą, ale zawsze jakoś tam wystawały ponad przeciętność. W ogóle chyba lubię aktorów, np. Krafftówna jak gra, to zawsze idę. Z natury jestem zwolennikiem teatru gwiazdorskiego, idę zobaczyć gwiazdę, na resztę nie zwracam uwagi, wtedy jeszcze da się to wytrzymać, bo gwiazdy są nie z tego świata.
Ale tym razem to było co innego, znajomi zapytali mnie, czy nie wybrałbym się z nimi do opery, bo dostali wejściówkę na dziecko, którego nie posiadają, nie wypadało odmówić, a zresztą czemu by nie?, skoro operą była „Oresteja” słynnego Xenakisa, a nie jakaś Madame Baterflaj, na którą nawet pies by nie poszedł.