Tak tłumaczyła mi turecka pisarka Yade Kara, która od lat mieszka w Berlinie. Spotkałyśmy się w tajskiej knajpie, znajdującej się w lepszej dzielnicy indyjskiego Mumbaiu (Bombaj – przyp. red.), i rozmawiałyśmy o Warszawie. Oto kwintesencja podróżowania i mieszania się kultur. Każda osoba z innej parafii, a i tak się spotkają w jakimś centrum handlowym. Albo na lotnisku. Tymczasem kiwałam głową w Indiach, było mi gorąco i myślałam tylko o wodzie. Resztkami sił wyobrażałam sobie, że pisarka zamienia się ze mną na nazwiska i wracam do domu jako Sylwia Kara. Mogłabym wtedy swobodnie siać grozę wśród ludu, besztając ich co chwila za histerie smoleńskie, brak refundowanego in vitro i całą resztę.
Ale, niestety, w rzeczywistości siedziałam w pozycji cierpiętniczej, próbując tłumaczyć, że ta niby-że-dawno-i-nieprawda wojna, o której wciąż tyle się mówi, ma w sobie zagadki nieodkryte. Tego tak zostawić nie można, jesteśmy ostatnim pokoleniem, które może złapać swoją babcię za rękę i kazać mówić. Pozwolić mówić. Ile jeszcze niesłyszanych, niezapisanych historii kryją starsi ludzie mijani w parku. Wpadam w panikę, bo wstydzę się podejść do pana lat sto i zagadnąć: To jak tam było w tym trzydziestym dziewiątym? Ale chcę wiedzieć wszystko, chcę założyć gazetę codzienną o codziennej przeszłości. Ze zdjęciami, komiksami i krzyżówką. Mieszkam przecież na cmentarzu zakopanych wspomnień, mogę być nawet cmentarną hieną, byleby uratować ukryte.
A Yade nadal swoje: Nie ruszysz z miejsca, dopóki nie przestaniesz oglądać się do tyłu. Bądź jak Orfeusz. Raz zerkniesz za ramię i zginą wszystkie marzenia o Nowym Wspaniałym Mieście.