Piszę „mieli”, bo jeden umarł, jeden się rozwiódł, a jeden owdowiał (czas przeszły zawsze sugeruje, że stało się coś smutnego). Na wystawach Partuma, Beresia i Lachowicza już byłem, teraz poszedłem na wspólną wystawę żon („Trzy kobiety” w warszawskiej Zachęcie). Ich imiona: Maria, Ewa, Natalia, piękne imiona polskiej sztuki współczesnej. Awangardowej? Feministycznej? W każdym razie imiona, bo trochę to tak wygląda, że mężczyzna bliższy jest swemu nazwisku, a kobieta imieniu. Z nich trzech tylko pani Maria zachowała własne nazwisko, dołączając doń zresztą nazwisko męża. Jak nazywała się pierwotnie pani Ewa, próżno by dociekać. Pani Natalia wkrótce po zamążpójściu odrzuciła obydwa nazwiska, z imienia robiąc zarówno pseudonim, jak i obiekt artystyczny.
Bo też kobieta bardziej niż jakikolwiek mężczyzna czuje się tyleż twórcą, co i materiałem swoich dzieł; możemy to wywieść z faktu, że prawie każdej znany jest ze zwykłego życia rytuał malowania sobie twarzy i paznokci, w związku z czym najzupełniej naturalnie skierowuje ona oko kamery czy też aparatu na siebie samą, w przeciwieństwie do mężczyzny, którego stosunki z własnym ciałem są – jak to wykazała choćby wystawa „Ars Homoerotica” – niełatwe i wręcz dramatyczne.
Natomiast panie, przyzwyczajone do codziennego „robienia się na bóstwo”, czują się w swoich ciałach jak ryby w wodzie, choć trochę też i jak śliwki w przysłowiowym kompocie, gdyż mimo wszystko powielają na ogół XIX-wieczny, akademicki schemat „naga modelka i ubrany artysta” – chociażby kiedy pani Ewa, którą pierwszy raz w życiu widzę w ubraniu, stoi przed fotogramem przedstawiającym nagą panią Ewę pytającą o drogę umundurowanego policjanta, są to dwie różne persony, między którymi pojawia się sytuacja zawłaszczenia i wykorzystania, pomimo ich czysto biologicznej tożsamości.