We mnie tymczasem, również jak co roku, budzi się jakieś nie do końca określone oczekiwanie, które długo próbowałem sobie wyjaśnić jako ogólną chętkę na to, żeby było ciepło, słonecznie i zielono, żeby pomidor pachniał i smakował pomidorem, a nie watą, żeby szparagi były świeże, a nie z puszki, i żeby dało się jeść śniadanie na balkonie. Ale chodzi o coś innego i dopiero ostatnio, dość przypadkowo, doszedłem do źródeł tego niewyraźnego oczekiwania. Otóż na wiosnę jeździło się do Jadwisina.
Pałac w Jadwisinie, ośrodek URM, wznosi się nadal na skarpie ponad Zalewem Zegrzyńskim, ale stopniowo wraca do przedwojennych właścicieli, teraz więc jeździ się gdzie indziej, a mianowicie – do Świdra. To tam co roku pojawia się tłum stypendystów Krajowego Funduszu na rzecz Dzieci, którzy zjeżdżają na kilkanaście dni do – nieporównywalnie brzydszego niż neobarokowy pałacyk – gmachu i oddają się funduszowym rozrywkom.
O „stypendach” można bez końca, jak o nieznanych rasach albo bajkowych stworzeniach; mówiąc jednak zupełnie niebajkowo, są to wyjątkowo zdolne dzieci i takaż młodzież, ale powiedzieć tak – to nic nie powiedzieć. Fundusz bowiem nie wypłaca stypendiów w brzęczącej monecie, ale organizuje spotkania żądnych wiedzy uczniów z żądnymi jej przekazywania naukowcami, pisarzami, artystami, którzy (za darmo, narażając się na rozmaite niewygody i krępujące nieraz pytania), jadą w leśną głuszę do Świdra i wykładają: a to o Bachu, a to o mejozie, a to o języku azteckim. Od rana do wieczora trwa ta orgia przekazywania wiedzy, dyskutowania, opowiadania hermetycznych żartów. Nie wiem, jakim cudom zawdzięczamy, że Fundusz istnieje i prowadzi swoją misję przez ćwierć wieku (obóz w Jadwisinie, a teraz w Świdrze to tylko jeden z elementów w całorocznym planie), są to jednak, sądzę, przede wszystkim cuda personalne: ogromna rzesza osób, które pomagają tej instytucji borykać się z kolejnymi kłopotami finansowymi (podpowiedź na czasie: można Funduszowi przekazać 1 proc. podatku!), odwalać papierkową robotę, przenosić biuro do nowego budynku, i tak dalej, ale przede wszystkim: edukować. A nie jest łatwo.
Nie żeby „stypendzi” byli tumanami; wręcz przeciwnie. Ale ich głód wiedzy przybiera nieraz formy patologiczne (zaś kontrast między „dorosłymi” kompetencjami intelektualnymi a „dziecięcymi” zachowaniami społecznymi bywa piorunujący). Przez lata od najrozmaitszych osób, i profesorów, i stypendystów, słyszałem anegdotki o podopiecznych Funduszu. Jak choćby o tym dwunastolatku, który zwierzał się profesorowi, że ma trudności z czytaniem „Roczników” Jana Długosza. „No tak – pocieszał go naukowiec, jeden z najwybitniejszych polskich historyków – to jest dzieło długie, skomplikowane, napisane niełatwym językiem...”. „A nie, nie – odpowiada na to chłopiec – kłopot w tym, że ja po prostu jestem z małej miejscowości i nie mamy w bibliotece dużego słownika łaciny średniowiecznej...” – bo czytał Długosza w oryginale.
Kiedy słucha się dyskusji szóstoklasistów o polityce zagranicznej Jana Kazimierza, uderza, jak bardzo ich zachowania są odbiciem dyskusji poważnych naukowców, z powstrzymywaną z trudem niechęcią, ze złośliwymi uwagami i przeciąganiem przez zęby takich czy innych opracowań; czeka się tylko na „panie kolego” rodem z dowcipów o docentach. „Jak tresowane małpki!” – powiedziałby ktoś. I powiedziałby głupio. Równocześnie bowiem jest w tym coś bardzo prawdziwego: problemy i zachowania „stypendów” są po prostu nieco inne niż problemy ich rówieśników.
Dlatego – poza oczywistymi zyskami naukowymi, poza wspieraniem i rozwijaniem grupy wyjątkowych osobowości – dokonuje się tu proces ważniejszy może; mnóstwo z tych dzieciaków pochodzi z małych miejscowości, gdzie nie tylko nie ma porządnego słownika łaciny średniowiecznej, ale w ogóle mało co jest, a ich rozległe zainteresowania spotykają się w najlepszym razie z obojętnością, w najgorszym – z kpiną. A nawet ci uprzywilejowani, pochodzący z dużych miast, z rodzin inteligenckich, z dostępem do książek, muzeów, teatrów, nierzadko nie odnajdują się w szkolnej rzeczywistości. Tymczasem nagle okazuje się, że trafiają na innych, podobnych sobie, którzy nie widzą niczego dziwnego w fascynacji fraktalami albo uczeniu się znaków japońskiego pisma.
Dziś może ma to nieco mniejsze znaczenie; ale w czasach przedfacebookowych i przedinternetowych wiosenne zjazdy w Jadwisinie były swoistą skrzynką kontaktową, a znajomości tam zawarte trwały całymi miesiącami w papierowej (istniała taka!) korespondencji aż do kolejnego kwietnia. Najlepszy dowód, że po latach wciąż jeszcze odzywa się we mnie to wiosenne oczekiwanie, choć byłem tam raptem dwa razy.
Myślę o „stypendach” – również o sobie sprzed tych czternastu lat – że są uwięzieni w dziecięcych ciałach trochę tak jak Hawking w ciele sparaliżowanym; to, że powinni się „bawić beztrosko”, „korzystać z dzieciństwa” (na co nie mają najmniejszej ochoty, bo wolą korzystać z tego czasu w inny sposób), jest im narzucane na siłę, jest kostiumem „uroczych brzdąców”, w który wtłacza się ich, choć dawno już, przedwcześnie, z niego wyrośli. Inni wykpiwają ich jako dziwaków i kujonów z energią każdego patafiana, który trafia na sprawy większe niż to, co „tępymi zakreśla oczy”. I nagle taki oddech, na wiosnę, choćby i w Świdrze – gdzie trafiają jak sparaliżowany do stanu nieważkości – i unoszą się, rozmawiając chociażby o Paleologach czy paleolicie!
Jacek Dehnel, pisarz (ostatnio wydał powieść „Saturn”), poeta, tłumacz (Larkin, Verdins) i malarz. Zajmuje się zbieractwem i łowiectwem (gratów), prowadzi blog poświęcony międzywojennemu tabloidowi kryminalnemu „Tajny Detektyw”, nie prowadzi samochodu.