We mnie tymczasem, również jak co roku, budzi się jakieś nie do końca określone oczekiwanie, które długo próbowałem sobie wyjaśnić jako ogólną chętkę na to, żeby było ciepło, słonecznie i zielono, żeby pomidor pachniał i smakował pomidorem, a nie watą, żeby szparagi były świeże, a nie z puszki, i żeby dało się jeść śniadanie na balkonie. Ale chodzi o coś innego i dopiero ostatnio, dość przypadkowo, doszedłem do źródeł tego niewyraźnego oczekiwania. Otóż na wiosnę jeździło się do Jadwisina.
Pałac w Jadwisinie, ośrodek URM, wznosi się nadal na skarpie ponad Zalewem Zegrzyńskim, ale stopniowo wraca do przedwojennych właścicieli, teraz więc jeździ się gdzie indziej, a mianowicie – do Świdra. To tam co roku pojawia się tłum stypendystów Krajowego Funduszu na rzecz Dzieci, którzy zjeżdżają na kilkanaście dni do – nieporównywalnie brzydszego niż neobarokowy pałacyk – gmachu i oddają się funduszowym rozrywkom.
O „stypendach” można bez końca, jak o nieznanych rasach albo bajkowych stworzeniach; mówiąc jednak zupełnie niebajkowo, są to wyjątkowo zdolne dzieci i takaż młodzież, ale powiedzieć tak – to nic nie powiedzieć. Fundusz bowiem nie wypłaca stypendiów w brzęczącej monecie, ale organizuje spotkania żądnych wiedzy uczniów z żądnymi jej przekazywania naukowcami, pisarzami, artystami, którzy (za darmo, narażając się na rozmaite niewygody i krępujące nieraz pytania), jadą w leśną głuszę do Świdra i wykładają: a to o Bachu, a to o mejozie, a to o języku azteckim. Od rana do wieczora trwa ta orgia przekazywania wiedzy, dyskutowania, opowiadania hermetycznych żartów.