Te 48 km raczej wyboistej drogi, jakie dzieli Gliwice od bratniego śląskiego miasta, wydaje mi się odległością, którą warto pokonać z paru przynajmniej powodów. Pomijając przesławny smak piwa i knedlików, zabawne, z polskiego punktu widzenia, transkrypcje, które w hot dogu każą widzieć „parka w rohliku”, oraz skłonność Czechów płci męskiej do mocno hipisowskiego emploi, głównym powodem moich wizyt jest czeska poezja. Nawet nie tyle poezja, ile poeci.
Nakładem Instytutu Mikołowskiego ukazał się właśnie wybór wierszy jednego z najgłośniejszych obecnie autorów średniego pokolenia – Petra Hruški. Petr mieszka w Ostrawie, wykłada literaturę czeską w Akademii Nauk w Brnie, z twarzy przypomina nieco Franka Zappę, z usposobienia Baranka Bożego. Jest to jedyny znany mi wierszokleta, który wolny jest od środowiskowych zawiści. Kiedy się wzrusza, płacze rzewnymi łzami, kiedy się śmieje, nie można zrozumieć z czego. Jego wiedza wyprzedza zadane mu potencjalne pytanie. Zdarza mu się wyjść po chleb i wrócić po dwóch dniach.
Jednak najciekawszym aspektem niedocieczonej osobowości Petra jest sposób, w jaki czyta swoje wiersze. Otóż Petr swoje doskonałe, ironiczne wiersze czyta niczym nasz lokalny, mickiewiczowski Konrad podczas widzenia w swojej celi. Nieznośny, chociaż piękny z punktu widzenia konwencjonalnych oczekiwań, patos jego głośnej lektury stoi w prostej sprzeczności z treścią wierszy. Te najczęściej zrobione są z różnych językowych paradoksów, różnych głupstw mowy, za pomocą których poeta próbuje wypowiedzieć to, co go autentycznie dotyczy.