I wszystko było tak, jak być powinno: baba zapłakana na brzegu z chusteczką, wierna i wpatrzona jak w słońce zostaje i dba o ognisko domowe, odkurza je odkurzaczem i myje podłogi, a facet – na morze. Na tym morzu czekają go przygody, także i miłosne, bo do niejednego portu się zawinie. Piszę o tym dlatego, że jakoś teraz to do mnie dotarło. Banał. Właściwie Młynarski opowiedział nam cały świat, wyznaczył stereotypy męskości i kobiecości, opowiedział, jak należy przeżywać wczasy w „góralskich lasach”, a jak rozstanie. Dziś cała ta opowieść jest nieaktualna. Jak dalece nieaktualna, to wciąż czeka na swoje ustalenie. Może tylko trochę nieaktualna. Zastanawiałem się kiedyś, jak należałoby „Polską miłość” Młynarskiego „przepisać” na język dzisiejszy i dzisiejsze realia. Duża różnica. Nikt tego nie zrobi.
Mógłbym więc marudzić, jak stary zgred, że kiedyś było cudownie, a teraz okropnie, i nikt, może poza Poniedzielskim, nie umie pisać fajnych tekstów piosenek, że umarł Zembaty, który całe życie żartował ze śmierci, wcześniej Osiecka, mimo że nie żartowała... Oczywiście żyje i pisze wciąż sam Młynarski, ale wiadomo, jak to jest z późną twórczością żywych legend. Z uprzejmości wysłuchamy i będziemy bili brawo, ale na bisy chcemy usłyszeć „Róbmy swoje” lub „W Polskę idziemy”.
Zamiast tego ponarzekam sobie na Młynarskiego, jego męskość i jego kobiecość. Żeby nie było wątpliwości: uwielbiam tego autora, cenię go za to, że z kronikarską skrupulatnością uchwycił w swoich piosenkach zmiany, jakie zachodziły w polszczyźnie potocznej.