Przez dobrych parę lat za zdecydowanego lidera rodzimej prozy kryminalnej uznawany był – i słusznie – Marek Krajewski. Z czasem coraz mocniej zaczęli deptać mu po piętach kolejni pisarze, niektórzy nawet pozostawili autora „Śmierci w Breslau” w tyle. Jednym z nich – jak dla mnie – jest Marcin Wroński. Uznanie zarówno czytelników, jak i krytyków przyniósł mu cykl kryminałów retro, zapoczątkowany powieścią „Morderstwo pod cenzurą” z 2007 r. (kolejne części serii to: „Kino Venus” z 2008 r. oraz „A na imię jej będzie Aniela” z 2011 r.). Akcja „Morderstwa...” rozgrywa się w okresie międzywojennym, głównymi bohaterami są komisarz policji Zygmunt „Zyga” Maciejewski oraz... Lublin. Tak właśnie – przedwojenny Lublin, wielokulturowy i barwny, odgrywa w książce równie ważną rolę jak policjant zmagający się z zagadkami zbrodni. Może nawet ważniejszą, skoro Wroński w jednym z wywiadów powiedział wprost, że wpadł na pomysł pisania kryminałów, poszukując chwytliwej formuły opowiadania o historii swojego miasta.
Intryga w „Morderstwie...” rozwijana jest wokół sprawy brutalnego zabójstwa redaktora prawicowej gazety – powikłanej i trudnej, bo upolitycznionej. Jednak komisarz Maciejewski nie z takimi problemami zwykł sobie radzić. Pisarz umiejętnie wplótł nawiązania do klasyki gatunku (przede wszystkim do kryminału noir) w ciekawie podaną, traktowaną z wręcz antykwaryczną skrupulatnością warstwę historyczną. Wykreował postać sympatycznego twardziela Maciejewskiego, ale też nie zapomniał o nakreśleniu wyrazistych postaci drugiego planu, choćby grupy współpracowników komisarza.