11 listopada będzie ważnym dniem dla Belgii – tej niedzieli zbiorą się obywatele tego kraju, by zająć się tematami, które powinni roztrząsać rządzący. Ci ostatni tego nie robią. Dlaczego? Bo nie potrafią dogadać się między sobą, od ostatnich wyborów nie dali rady nawet uformować rządu. Opozycyjne partie trwają w pacie, krajem od 15 miesięcy administruje stary rząd, ten sprzed wyborów, a brukselczycy wywieszają z okien flagi na znak protestu wobec braku nowego rządu.
– A jednak Belgia działa – zwracam uwagę Davidowi. Okropnie się na tę uwagę irytuje. Autor zeszłorocznego bestsellera „Congo”, dramatopisarz, zdobywca największej holenderskiej nagrody literackiej AKO, ma swoją pracownię w Anderlechcie, mocno podejrzanej dzielnicy Brukseli, czymś na kształt warszawskich przedwojennych Szmulek. Tam najlepiej widać, że ciągnące się miesiącami bezowocne dyskusje polityków uderzają w najbiedniejszych – emigrantów, ludzi niewykształconych. Idę do swojej pracowni – mówi David – a oni stoją oparci o ściany domów. Młodzi mężczyźni, osiemnaście, dwadzieścia lat. Bezrobotni. Stoją, jakby na coś czekali. – Ile tak będą stać? A jak oderwą plecy od ścian i pójdą przed siebie za jakimś rozpaczliwym impulsem?
David nie szukał dodatkowych zajęć ani rozgłosu – odniósł sukces jako pisarz (ponad 200 tys. sprzedanych egzemplarzy ostatniej książki). Ale codziennie, gdy idzie pisać, widzi z jednej strony tych młodych bezrobotnych w Anderlechcie, z drugiej – medialne występy swojego kolegi ze studiów Barta de Wevera, lidera partii, która wygrała ostatnie wybory. Zwycięska partia wabiła wyborców mocno konserwatywnym wizerunkiem, kokietowała ideologią separatystyczną, podsycając nastroje tych wyborców, którzy widzą przyszłość Belgii w rozpadzie na część flamandzką i frankofońską.