Z wykształcenia jest chemikiem. Poza tym konspirator, produkuje materiały wybuchowe. Po ślubie czas na weselicho. Gości niewielu, ze 30 osób, ale to wojna. Sto lat, sto lat, potem tańce, jedzenie suto zakrapiane alkoholem. Mimo że to zima (na zdjęciu tuż przed ślubem panna młoda chowa dłonie w futrzanej mufce), goście pozdejmowali marynary i tańcują w samych skarpetkach. Po dwóch godzinach wszyscy mają nieźle w czubie. Zbliża się siedemnasta, wzrok zamglony, a tu nagle wbiega chłopak i krzyczy, żeby wszyscy uciekali, bo gestapo jedzie. Chcą aresztować, byli już u księdza, pytali, wiedzą, są blisko. Minęła właśnie szósta godzina, od kiedy Halina „Dzidzia” Rajewska jest mężatką.
Weselnicy uciekają w popłochu. Zostawiają fragmenty ubrań (później gestapo: „gdzie oni są, dlaczego zostawili tyle swoich rzeczy?”), niedopałki w talerzach, ślady ust na kieliszkach. Skaczą drzwiami, oknami, byle dalej. Mąż stoi w obramowaniu framugi i krzyczy: „chodź, chodź”, a nowa żona: „cicho, uciekaj!”. Zostaje.
Wszystko to dzieje się w miejscowości, której nie można traktować poważnie, bo nosi nazwę Szczebrzeszyn. Z wiersza dla dzieci, to ja nie wiem, kto to wymyślił, żeby i tam wojna dotarła. Może jeszcze i do Wąchocka?!
W każdym razie Łukasz Modelski, autor książki „Dziewczyny wojenne”, pisze o tym wszystkim poważnie i sobie człowiek uświadamia, że to była prawda.
Jest 1941 r. Po co Niemcy na skromnym weselu? Bo brat Haliny, ten chemik, miał w domu rewizję i znaleźli u niego zaproszenie na ślub. Po nitce do kłębka, stara metoda. Niezawodna, bo na weselu sporo ludzi z konspiracji.