Córka krząta się koło staruszki, poprawia poduszkę, uklepuje prześcieradło, żeby odleżyn nie było. Bo to przecież jedna niewinna fałdka i od razu powstaje na plecach rana jak od noża. To się potem smaruje tymi maściami, masuje, lodem obkłada. Nic nie pomaga, piecze jak jasna cholera. Matka stęka, wodzi wzrokiem za uwijającymi się dłońmi. Obserwuje i próbuje zrozumieć. Pewnej nocy wstaje i wychodzi na korytarz. Jest zupełnie ciemno, a ona woła w przestrzeń: „Jest tu kto?”, i szuka kogoś po omacku.
Taki to właśnie koniec życia – nic nie widać, nikogo nie ma. My same, jakby zdziwione sobą, próbujemy odnaleźć się w nowej sytuacji i desperacko trzymamy się przeszłości. Próbujemy ją dopasować do obecnej sytuacji i dlatego przekręcamy fakty, zapominamy celowo o pewnych rzeczach, aby jednocześnie uwypuklić inne. Żonglowanie naszym życiem, collage ze ścinków pamięci, z gestów, urywków rozmów, starych zdjęć.
Matka pyta drżącym głosem: „Gdzie ja jestem?”, i nie poznaje swojego pokoju zastawionego pamiątkowymi rupieciami. Widocznie przedmioty nie mieszczą się w jej nowej historii o starych sprawach. Widocznie przedmioty nie mają zastosowania i tylko przeszkadzają, rozpraszają niewyraźne wspomnienia tworzone na bieżąco, w zależności od tematu rozmowy. Jeśli mowa jest bowiem o wojnie, to nagle córka znajduje się w obozie koncentracyjnym, mimo że urodziła się w latach 50. Córka w innej opowieści znika, gubi się. Matka zastanawia się na głos: „Jak pani myśli, czy jest szansa, żeby odszukać to dziecko?”, a „to dziecko” stoi obok, przecież nigdy się nie zagubiło, tylko zostało oddane dziadkom do Włoch, bo matka gubiła się w macierzyństwie, nie potrafiła ciągnąć tych wszystkich nitek przebierania, odprowadzania do przedszkola, wycierania nosa.