Postanowiłam przerwać zabawę w głuchy telefon, chwyciłam za swój i zadzwoniłam do niego. „O co ci chodzi?” – zapytałam. No i się zaczęło! Był zarobiony, zapracowany po pachy, nie miał się kiedy podrapać, zabrano mu nawet poranne rytuały, przecież każdy jakieś hołubi (kawa, herbata, gazeta, tapeta z uwzględnieniem konturówki). Kto mu je zabrał? Ci, którzy przystawili mu do pleców lufy terminów, narzucili deadliny, które naprawdę celnie brzmią, gdy je napisać tak, jak to właśnie zapisałam: „dead” i „liny”, czyli śmiertelne sznury, de facto stryczek („dynda, dynda stryczka cień, więc póki czas się zmień” – śpiewali Starsi Panowie w piosence zatytułowanej „Odrażający drab”).
„Nie możesz się jakoś urwać?” – zapytałam znajomego, ale już kiedy kończyłam zdanie, wiedziałam, że palnęłam faux pas, w czym upewniła mnie grobowa, nomen omen, cisza po drugiej stronie słuchawki. Nie było wyjścia z jego pułapki, zobowiązał się, ludzie czekali na to, co wymodzi, dużo ludzi, którzy zapłacili dużo pieniędzy i teraz czekali na efekty. W TERMINIE. Bo jak nie…!
A on tymczasem zaczął zanikać. Zrobił się słomkowo-zielony, zapadnięty i podkrążony. Jak to pracoholik, ale czy nie ostrzegałam, nie mówiłam, nie… „Tęsknię za sobą” – przerwał mi, jego głos brzmiał jak pisk kopniętego kundla. „Chcę siebie, swojego życia, siebie” – powtórzył.
Pomyślałam: jak mu nie wstyd! W naszej tradycji narodowo-poświęceniowo-wyzwoleńczej pomysł, by robić coś dla samego siebie, żeby o sobie myśleć, ba! – żeby siebie lubić – brzmi oburzająco.