Drapiące prześcieradło, powietrze zawilgłe i stęchłe, świat śmierdzi, pali mnie w twarz światło w lodówce, z której niczego nie wyciągam, stoję tylko, patrzę, jak więdnie nać selera w zapoconym woreczku. Zamykam lodówkę głucho, snuję się dziwnym domem, słucham dziwnych oddechów.
Dalej to już raczej siedzę otępiały, w wyostrzonym pokoju, komputer na mnie świeci, trzecia, czwarta, piąta, wpół do szóstej, za oknem budzi się świat i rzężą zmarznięte silniki, ludzie do pracy. Bezsenność mam we krwi i myślę o 20 latach, bo tyle trwa już bezsenność mamy mojej mamy, 20 lat szarych nocy, płatki śniegu tańczą w pomarańczowej kuli latarni i najbardziej znienawidzony wróg, straszny głos psa-diabła, szczeknięcia jak uderzenia prądem, kiedy powieki opadają tak powoli, że nigdy nie opadną, a ona leży w koszuli nocnej, oczy szeroko, szeroko otwarte, leży pod pierzyną, ręce na pierzynie, dłonie skręcone i patrzy w ten straszny sufit i o czym myśli?
O szarym niebie nad Bałtykiem? Pamiętam szare niebo nad Bałtykiem, ale to były lata 90. i był zimny lipiec i brzydkim jachtem o imieniu „Stenia” płynąłem do Szwecji, przecinając kilwater styczniowego statku z Królewca do Kilonii, na którym w 1945 r. nastolatka z Arbeitsdienst przemykała się przez oczka sieci z sowieckich torped i bomb i może teraz właśnie leży i na suficie sypialni widzi tamto zmrożone niebo i morze, duże jezioro na uboczu świata. Morze przecinają ślady peryskopów radzieckich okrętów podwodnych i kilwatery wikińskich knar i langskipów i stalowego jachtu, którym płynie do Karlskrony taki mniejszy, młodszy, głupszy i lepszy ja, szlakiem, którym na północ płynęły łupy, prostopadłym do szlaku ciał stężałych w mroźnej wodzie.
A ona, bezsenna, czy myśli o Bałtyku, czy raczej o surowych deskach pociągu, do którego w końcu dotarła po swoim rowerowym Grand Tour przez powalone na kolana Niemcy, aby w końcu wrócić do przeoranego Śląska, nad którym panowali już ci, przed którymi uciekała, panowało szare widmo Nemmersdorf (wieś w Prusach Wschodnich, gdzie 24 października 1944 r. żołnierze Armii Czerwonej wymordowali ludność cywilną – red.). Pogwałcone czarne ciała na śniegu, zadarte spódnice i rozszarpane pończochy, czy to był śnieg, czy tylko jasna ziemia czarno-białej fotografii?
Nemmersdorf dzisiaj nazywa się na cześć poety, który kochał rewolucję, a potem się zastrzelił albo go zastrzelono (Majakowskoje – red.), a „Wilhelm Gustloff”, zatopiony sowiecką torpedą, nazwany był tak na wieczną pamiątkę szwajcarskiego nazisty zabitego żydowską kulą. A przed albo w ślad, albo obok „Gustloffa” statek z matką mojej matki przemyka niezatopiony, dlatego żyję, jestem.
Dzięki ci sowiecki matrosie, który na wachcie przegapiłeś daleki ślad komina na horyzoncie, dziękuję ci radiotelegrafisto, który pomyliłeś współrzędne, dziękuję ci robotniku, który źle skręciłeś zapalnik torpedy, dziękuję wam milczącym za moje bycie i za moją bezsenność i za jej bezsenność.
Ćwierć wieku temu siedzimy na łóżku, ja i moja siostra, a ona, matka mojej matki, ćwierć wieku młodsza, opowiada nam historię, która stała się treścią jej życia: jak ojciec, polski strażnik graniczny, uciekał przed Niemcami wtaczającymi się zza bliskiej granicy, którą nieomalże widać z okien ich domu w Gierałtowicach, a już na pewno kiedy wejść na dach, a potem wrócił, a potem go zabrali, a potem z Mauthausen przyszła depesza, że ojciec już nie żyje, a potem ona do Arbeitsdienst, a potem do Prus Wschodnich, a potem nad Prusami widmo Nemmersdorf, ciała na śniegu, stalowy Bałtyk.
A potem z koleżanką Niemką na rowerach, skąd miały te rowery, ciągle nie wiem i przecież już mi tego nie wyjaśni i wujek bliski, chociaż zupełnie niemiecki w Berlinie spotkany w metrze, a potem gęste niebo nad Dreznem, a ona pod Dreznem i nie wpuszcza jej do Drezna stary żołnierz w szarym płaszczu i ona w tym wszystkim, co prawdziwe, co wyobrażone, co skłamane, co zapomniane dzisiaj, w starczej, lepkiej, zalanej lekami bezsenności?
Wtedy już mówi po niemiecku, ale ciągle źle, a jej matka-wdowa mówi po niemiecku świetnie i czeka na nią, na małą nastolatkę o ciemnych włosach, która właśnie żyje swoje życie, jedzie na rowerze przez płonące Niemcy, aby w końcu spotkać żołnierzy w innym odcieniu zieleni, a jeden z nich jest nawet Murzynem i mówią jej: nie jedź tam, dziewczyno, do bolszewików. Pokonali Niemców, a też boją się Nemmersdorf, ale ona już bardziej tęskni, niż się boi.
Wraca do cichego życia, które potem, do męża, który potem, do córek, które potem, do wnuków, które potem, do mówienia po niemiecku z mężem, aby dzieci i wnuki nie rozumiały, do domu, który urośnie w latach 50. ubiegłego wieku i który pachnie moim dzieciństwem i wilijoŻm ze konopio˘tkoŻm a makoŻwkami a geszynkami pod krisbaumym i do wszystkiego, co potem, i do 20 lat szarej bezsenności, pełnej tamtego życia i modlitw za nas, za jej córki i wnuki, i za świat, który może tylko dzięki tym modlitwom nie spłonął jeszcze w świętym ogniu.
A ja jestem bezsenny jej bezsennością, na nieprzekraczalnej krawędzi zasypiania słyszę zdania i słowa, słyszę jej dawny głos, po niemiecku ucisza białowłosego ojca mojej mamy, nie umiem powtórzyć tego zdania, a jednak słyszę je wyraźnie i zamykam oczy, jakbym ściskał powiekami mocne sprężyny, nic z tego, nie zasnę dzisiaj, wzdycha i sapie w koszyku moje niemowlę, które nosi imię mojego ojca i czym dotkniesz to niemowlę, czarny boże, a jaką historią dotkniesz mnie, nietkniętego potomka długiego szeregu dotkniętych i zgwałconych?
Od historii zachowaj nas, Panie.
Ale nie zachowasz. Jak nie zachowałeś od bezsenności.
Szczepan Twardoch (ur. w 1979 r.), pisarz. Jak twierdzi: „Pogodnie rozczarowany prawie wszystkim poza literaturą i miłością”. Od kilku stuleci mieszka na Górnym Śląsku. Bywał również publicystą i redaktorem w wydawnictwie. Opublikował m.in. „Wieczny Grunwald, powieść zza końca czasów”, która bynajmniej nie jest powieścią historyczną, i ostatnio zbiór opowieści „Tak jest dobrze”.