Malutkie ludziki, nasze kopie w wersji mini. Jak figurki z Jajka Niespodzianki. Gapcio, Apsik, Mędrek, a między nimi śliczna Królewna Śnieżka. Idzie sobie po animowanej krainie, w świecie Disneya, ach jakże podobnym do ckliwych ilustracji świadków Jehowy. Gdzie wróbelek odpoczywa w objęciach strasznego lwa, gdzie uśmiechnięci ludzie pozdrawiają się niezależnie od rasy, nacji czy rodzinnych koligacji. Całe kino zatrzymywało w czasie projekcji oddech, kiedy okrutna macocha próbowała otruć biedną dziewczynę. Kino za to swój dech wypuszczało w scenie końcowej, gdzie żyli długo i szczęśliwie. Narzeczone patrzyły potem w oczy swoim chłopcom i myślały, czy taka miłość z kina jest możliwa? I najlepiej, żeby im się siedem krasnoludków urodziło po ślubie, żeby całe ich życie pokolorowane było flamastrami z fabryki snów.
Tylko że po wyjściu z kina wybuchła wojna, chłopakowi urwało ręce i nie miał jak włożyć obrączki na palec swojej oblubienicy. A oblubienica za drutami w pasiaku latała boso po apelu. Jej złote pukle włosów spadały na posadzkę, obcięte byle jak tępymi nożyczkami. Na głowie zamieszkały wszy, wgryzały się w suchą skórę pozbawioną nadziei. Siedziała sobie łysa dziewczyna na pryczy i przypominała piękne obrazy z kina, snuła wizje o bajkowym scenariuszu, którego nikt jeszcze nie napisał. Że dom będzie miała drewniany, przed nim tabliczka „zapraszamy”, dzwonek dla gości, obrus i malutkie sztućce. Dla krasnoludków.
Na razie nad drzwiami jej domku żelazny napis „Arbeit macht frei” i gości w środku co niemiara. Kręcą się, krzątają, a na końcu umierają.